Najważniejsze zachodnie banki centralne już ją porzuciły na rzecz polityki fiskalnej.
Do niedawna było to nie do pomyślenia. Niemal powszechna dziś na świecie niezależność banków centralnych od rządów została stopniowo wprowadzona właśnie po to, aby politycy nie mogli finansować swoich pomysłów dodrukiem pieniądza, grożącym niekontrolowaną inflacją.
Przed tym, że dogmat ten nie przetrwa kryzysu, od początku przestrzegali zwolennicy austriackiej szkoły ekonomii. Ale że „austriacy" tradycyjnie są krytycznie wobec banków centralnych, ich ostrzeżenia traktowano jako natręctwo obsesjonatów. Dziś coraz trudniej je ignorować.
W ubiegłym tygodniu brytyjski rząd postanowił, że Bank Anglii (BoE) odda mu odsetki od obligacji, które skupił za wykreowane pieniądze w ramach tzw. ilościowego łagodzenia polityki pieniężnej (QE). W praktyce oznacza to, że BoE za darmo pożyczył rządowi ponad 300 mld funtów.
Londyn argumentuje, że BoE i tak co roku odprowadza zyski do budżetu, więc chodzi tylko o to, żeby te wypłaty przyspieszyć i zapobiec niepotrzebnym emisjom nowych papierów. Przykład zaczerpnął z USA i Japonii, bo tamtejsze banki centralne oddają swoim rządom odsetki od skupionych w ramach QE obligacji co kwartał (albo skupują za nie kolejne obligacje). Problem w tym, że na tych programach banki centralne wcale nie zarabiają, bo skupują obligacje drogo: w końcu oficjalnie ich celem jest obniżenie rentowności tych papierów. Na przykład BoE przeznaczył 375 mld funtów na zakup papierów skarbowych o nominalnej wartości 327 mld funtów. Różnicę między tymi kwotami po prostu rządowi podarował.