Nieudolne, rodzące permanentny stan niepewności rozwiązywanie problemów strefy euro powoduje, że zachodnioeuropejska gospodarka od wielu miesięcy tkwi w stagnacji. Rośnie liczba bezrobotnych (zwłaszcza wśród młodych), a inwestycje biznesowe są ograniczane. Rodzi to poważne obawy o średnioterminowy potencjał wzrostu, a co za tym idzie, możliwość wyrwania się z pętli zadłużenia. Szczególnie niepokojącym przejawem wszechogarniającego marazmu są malejące moce wytwórcze w przetwórstwie przemysłowym. O ile w skali całej strefy euro jest to spadek kilkuprocentowy (w stosunku do poziomu sprzed kryzysu), to w krajach Południa redukcja sięga już kilkunastu procent. W niektórych z nich (Hiszpania) spadki te można próbować tłumaczyć redukcją mocy wytwórczych w tych branżach, które produkowały na potrzeby budownictwa i które teraz są zbyteczne (kreatywna destrukcja po to, by aktywa wykorzystać w bardziej perspektywicznych obszarach). Trudno jednak w ten sposób wytłumaczyć duże spadki potencjału produkcyjnego w Grecji, Włoszech czy Portugalii (tam spektakularnego boomu budowlanego nie było).
Ten spadek jest tym bardziej niepokojący, jeśli weźmie się pod uwagę, że główny wysiłek strefy był w ostatnich latach ukierunkowany na przywracanie konkurencyjności Południa i jego reindustrializację. Ta reindustrializacja miała być bowiem kluczowym elementem strategii przywracania równowagi (w dystrybucji przemysłu, saldzie rachunku obrotów bieżących itd.) pomiędzy Południem a Północą. O ile bowiem do 2008 r. na skutek szybkiego wzrostu płac i stopniowej utraty konkurencyjności kosztowej przemysł przepływał z Południa na Północ (czemu towarzyszyło narastanie deficytu rachunku obrotów bieżących Południa), tak celem obecnej polityki jest powrót przemysłu na Południe, zwiększenie eksportu, czemu ma dodatkowo sprzyjać stymulowanie konsumpcji na Północy (zwiększenie tempa wzrostu płac, wolniejsza redukcja deficytu publicznego). W praktyce ta koncepcja jednak nie działa. Spadki płac na Południu tylko w niewielkiej mierze przekładają się na spadki cen (producenci wolą zwiększać swoje zyski), a tym samym konkurencyjność. Również Północ nie jest zbytnio zainteresowana stymulowaniem własnego popytu (ze względu chociażby na wysoki już poziom długu publicznego), nie chce też – ot tak – oddać swoich mocy wytwórczych Południu. W tej sytuacji dostosowanie odbywa się głównie poprzez gwałtowną redukcję konsumpcji (spadki płac przy braku dostosowań cen prowadzą do gwałtownej redukcji siły nabywczej) i inwestycji na Południu, za czym idzie spadek importu. Z punktu widzenia europejskiego wzrostu musi to oznaczać recesję.
Wydaje się, że także w dłuższej perspektywie obecne podejście do rozwiązywania problemów strefy nie może się zakończyć sukcesem. Nawet bowiem jeśli przyjmiemy, że polityka reindustrializacji Południa okaże się z czasem choć częściowo skuteczna, to w dużej mierze będziemy mieć do czynienia z mało efektywnym przesuwaniem „pudełek" z jednego miejsca w inne (Południe przyciągnie z Północy część produkcji, która w ostatnich latach z niego odpłynęła). W tej sytuacji można już chyba obecne procesy w zachodnioeuropejskim przemyśle zacząć postrzegać nie jako przejaw „kreatywnej destrukcji", ale destrukcji jako takiej. Wydaje się, że europejskie firmy, widząc nieefektywność polityków, dostosowują się do trwale nowej rzeczywistości, a spadek mocy wytwórczych jest po prostu przejawem dostosowania podaży do permanentnie niższego poziomu wewnętrznego popytu.
Rozwiązaniem impasu, w którym tkwi Europa Zachodnia, mogłaby być rozbudowa potencjału produkcyjnego strefy euro pod kątem rynków pozaeuropejskich. Problem polega jednak na tym, że dla tego typu działań nie ma dziś żadnego ekonomicznego uzasadnienia. Przenoszone na biznes (w formie różnego rodzaju podatków, opłat itd.) koszty polityki socjalnej i ekologicznej są w Unii nieproporcjonalnie większe niż w innych częściach świata. Do tego dochodzą wysokie ceny energii (w różnej postaci), będące konsekwencją nieudolnej polityki energetycznej Unii. W tej sytuacji, aby lokować produkcję w Europie Zachodniej z myślą o globalnych rynkach, trzeba być dziś szaleńcem (no może z wyjątkiem producentów towarów luksusowych lub wysoko wyspecjalizowanych dóbr inwestycyjnych). Szkoda, że Europa nie dostrzega swych rzeczywistych problemów, bo przykład odradzającego się w szybkim tempie amerykańskiego przemysłu pokazuje, że przy właściwej polityce kraje rozwinięte wcale nie muszą być skazane na porażkę w globalnej konkurencji.