Ktokolwiek przejeżdżał kiedyś przez południowo-zachodnią część naszego kraju, włączając w to wspomniany region, wie, że jest tam po prostu biednie. Po upadku przemysłu, jeszcze w latach 90., ludzie ciągle mają problemy ze znalezieniem pracy.
towarzyskich rozmowach z miejscowymi pytałam: z czego ludzie tu żyją? Dowiedziałam się o czterech źródłach utrzymania. Jak ktoś ma kawałek gruntu, idzie po unijne dotacje. Jak nie ma, jedzie tuż za granicę do Czech, gdzie fabryki ciągle pracują. Jak ma odwagę emigrować jedzie dalej – do Szkocji, Norwegii albo Islandii – to podobno najnowsze kierunki emigracji zarobkowej. Wreszcie ci najmniej zaradni idą pracować do lasu.
Zastanowiłam się, które z tych źródeł utrzymania jest choćby w najmniejszym stopniu zasługą polityki pierwszego lub drugiego rządu Donalda Tuska. Wejście do UE, w tym dotacje rolne i szczegóły otwarcia rynków pracy, wynegocjował formalnie Leszek Miller. Fabryki w Czechach – nie wiem, kto pozostawił przy życiu. Lasy w Sudetach są od wieków. Działania poprzedników i władz innych państw dają na razie polskiemu rządowi spokój społeczny, bo ludzie mają, z czego żyć. Ale nie zapewniają odpowiednich dochodów budżetowych, bo gospodarka Polski rozwija się po prostu zbyt wolno.
W tej sytuacji można udawać, że nic złego się nie dzieje. Jak wiceminister Ludwik Kotecki, który zbył wysoki deficyt argumentami o tym, że przecież żadne poważne kary z Brukseli nam nie grożą. Chwilowo to prawda, sankcje finansowe płacą tylko państwa strefy euro. Nam można by zabrać unijne fundusze z polityki spójności, ale procedura jest długa i raczej nie zostanie od razu zastosowana. Problem nie polega jednak na tym, co nam powie Bruksela. Ale na tym, jak długo jeszcze gospodarce starczy tego dostarczonego przez innych paliwa.