Sprawa dotyczy tzw. money back, czasem błędnie nazywanego również cash back, czyli zwrotu przez bank na nasze konto części wydatków dokonywanych przy użyciu kart płatniczych.
Fiskus już od pewnego czasu był zdania, że korzyści z tytułu zwróconych pieniędzy stanowią przychód użytkowników kart, wobec czego trzeba wykazać je w rocznym rozliczeniu PIT i oczywiście zapłacić należny podatek.
W chwili obecnej ten ciężar spoczywa na barkach klientów. Banki niechętnie wysyłają im PIT-8C, gdyż ich zdaniem wypłaty w ramach money back są zwolnione z podatku jako sprzedaż premiowa. Jak informowaliśmy jednak we wczorajszej „Rz", rządowy projekt nowelizacji ustawy o PIT ma wprowadzić opodatkowanie zryczałtowanym 19-proc. podatkiem świadczeń otrzymanych przez podatnika – czyli w tym przypadku klienta – od banku w związku z prowadzeniem rachunku bankowego. Oznacza to, że od momentu wejścia przepisów w życie, co ma nastąpić z początkiem 2014 r., płatnikiem staną się banki.
Co to oznacza dla klientów? Niewątpliwie część instytucji po prostu wycofa money back ze swojej oferty. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można założyć, że wkrótce w bankach pojawią się kolejne możliwości otrzymania bonusów. Jeszcze bardziej prawdopodobne jest, że fiskus też się do nich dobierze. I to tak naprawdę stanowi największy problem. Sama idea opodatkowania czegoś, co stanowi rodzaj promocji, jest po prostu absurdalna. Czy jeśli idziemy do sklepu kupić buty, a tam otrzymujemy zniżkę, powiedzmy 30 proc., to od tej zaoszczędzonej kwoty też mamy zapłacić podatek? A co wtedy, gdy pani w warzywniaku sprzeda nam taniej pietruszkę? Idąc tokiem rozumowania ustawodawcy, tak to właśnie powinno wyglądać.
Szkoda, że resort finansów w pogoni za łataniem dziury budżetowej łapie się każdej, nawet najmniej sensownej, możliwości ściągnięcia kolejnych podatków od obywateli. I nie bierze przy tym pod uwagę faktu, że klienci, chcąc skorzystać z tych „gigantycznych" profitów związanych z money back, muszą najpierw zakupić dany towar czy usługę, co samo w sobie przyczynia się do stymulacji wzrostu gospodarczego. Długofalowe korzyści z tego tytułu byłyby niewspółmiernie większe od bieżących wpływów uzyskanych przez fiskusa. Zamiast próbować nakręcać koniunkturę, państwo woli jednak nakładać następne obciążenia, byle tylko kasa w budżecie się zgadzała.