LOT dostał od właścicieli kolejne kilka miesięcy nadziei na przetrwanie. Ma nadal działać, przedstawić wiarygodny i skuteczny plan restrukturyzacji, który miałby szanse na akceptację ze strony Komisji Europejskiej. Ma radykalnie obniżyć koszty, odchudzić się, a przy tym – co bolesne, ale nieuniknione – zrezygnować z wielu samolotów i połączeń. Zgodnie z deklaracjami zarządu ma już w przyszłym roku wyjść na zero, a w kolejnych latach generować zyski.
Kiedy myślę o problemie LOT, wpadam w swoiste rozdwojenie jaźni. Tkwiący we mnie pasażer chciałby, żeby za wszelką cenę ratować naszego narodowego przewoźnika. Siedzący tuż obok niego ekonomista ostrzega jednak, że trzeba w tej sprawie zachować bezlitosny, zdrowy rozsądek. Ratować warto tylko taką firmę, która ma szanse uzdrowienia i która sama chce się uzdrowić. Jeśli te warunki nie byłyby spełnione, ratować za wszelką cenę nie warto.
Jakich argumentów używa tkwiący we mnie pasażer? Za godzinę wyjeżdżam akurat na lotnisko i mam nadzieję, że i dziś, i jutro (bo jutro mam zaplanowane kolejne dwa loty) zostanę w pewny, bezpieczny i wygodny sposób dowieziony na miejsce. Oczywiście, teoretycznie nie musiałby tego wcale robić LOT ani żaden inny polski przewoźnik. Natura nie znosi próżni, więc gdyby nie było polskich linii lotniczych, na ich miejsce z czasem pojawiłyby się samoloty przewoźników z innych krajów. Ale z drugiej strony upadek LOT mógłby być dla pasażerów bardzo bolesny. Po upadku Malevu warunki podróżowania do i z Budapesztu gwałtownie się pogorszyły. Spadła liczba i jakość połączeń, na miejsce opróżnione. Zniknęły wszystkie połączenia długodystansowe, zapaść przeżywa lotnisko, z którego wyparowali pasażerowie tranzytowi. To naprawdę nie jest wesołe.
Ale tkwiący we mnie ekonomista powtarza swoją mantrę: pieniędzy podatników nie wolno marnować. Mleko się już oczywiście rozlało, wiadomo, że bez wsparcia finansowego ze strony państwa LOT nie ma szansy przetrwać. Ale pieniądze takie warto wyłożyć tylko pod warunkiem, że firma wykaże gotowość dokonania dostatecznie głębokiej restrukturyzacji. Że wyjdzie na prostą, zostanie sprywatyzowana, a jej model działania umożliwi zyski w przyszłości. Jestem pod głębokim wrażeniem wywiadu, którego udzielił niedawno były prezes bankrutującej właśnie po raz kolejny Stoczni Gdańskiej. Całkiem serio stwierdził w nim, że rozwiązanie problemów stoczni jest oczywiste i nie wymaga bolesnych oszczędności – państwo powinno po prostu stale dopłacać do wszystkich budowanych statków, a wtedy firmie nic by nie groziło. Zarząd i pracownicy LOT muszą przede wszystkim jasno pokazać, że ich myślenie jest całkiem inne. Bo inaczej nie da się usprawiedliwić wydania setek milionów złotych na jego ratowanie.
Zależy mi na tym, żeby LOT przeżył trudne czasy, wyszedł na prostą i przetrwał. Ale pod warunkiem, że będzie zdrową, zarabiającą na siebie firmą, a nie skarbonką bez dna.