Na szczycie gospodarczym w Waszyngtonie w dyskusjach nad perspektywami światowej ekonomii nastroje stają się coraz bardziej optymistyczne. Jest jednak jeden wyjątek, bardzo dla nas bolesny: Europa.
W 2012 r. PKB świata wzrósł przeciętnie o 3,2 proc. wobec spadku w strefie Euro o 0,6 proc. Perspektywy na rok obecny również nie są dla Europy różowe (kolejny spadek PKB o 0,3 proc. wobec tempa wzrostu świata o 3,3 proc.). Co takiego dzieje się na Starym Kontynencie, skoro tracimy kontakt z gospodarką światową?
Wsłuchując się w wypowiedzi czołowych europejskich polityków gospodarczych, można odnieść wrażenie, że problem leży bardziej w błędnej diagnozie sytuacji: w swego rodzaju kontraproduktywnej koncentracji na obszarze, który jest raczej symptomem, a nie przyczyną kryzysu. Mam na myśli dług publiczny.
Tezę, że sytuacja gospodarcza Niemiec jest w tej chwili bardzo dobra, ponieważ dług publiczny tego kraju jest relatywnie mniejszy niż w innych państwach europejskich, należy schować między bajki. Zadłużenie państwa niemieckiego było bowiem w momencie wybuchu kryzysu finansowego w 2008 r. o połowę wyższe niż w Hiszpanii, dystans do Irlandii był jeszcze większy. Europejscy technokraci i politycy gospodarczy uparcie twierdzą, że redukcja wydatków publicznych krajów strefy euro wzmocniła wspólną walutę i fundamenty solidnego i trwałego wzrostu gospodarczego, spadają deficyty na rachunku obrotów bieżących południowej flanki strefy euro, która też powoli, ale sukcesywnie odzyskuje konkurencyjność.
Wobec rekordowego bezrobocia ze stałą tendencją wzrostową twierdzenie to graniczy z absurdem (w niektórych krajach stopa bezrobocia znajduje się na poziomie najwyższym od 80 lat!). W opinii europejskich decydentów problem bezrobocia albo w ogóle się nie pojawia, albo jest pewną nieuniknioną konsekwencją procesu dostosowawczego rzekomo bezalternatywnej polityki.