Doskonale paradoks ten zilustrował na początku tego roku kryzys na Cyprze. Napływających z zagranicy depozytów tamtejsze banki nie mogły w całości ulokować na niewielkiej wyspie. Inwestowały więc m.in. w greckie obligacje skarbowe, co doprowadziło je na skraj bankructwa, gdy dług publiczny Grecji został zrestrukturyzowany. Rządu jednego z najmniejszych państw eurolandu nie było oczywiście stać na to, by pospieszyć im z pomocą, ale też nie mógł pozwolić na upadek filaru cypryjskiej gospodarki.

Planowana w strefie euro unia bankowa może takim zjawiskom zapobiec pod warunkiem, że zostanie ukończona. Wczoraj Parlament Europejski zatwierdził pierwszy etap jej budowy, zakładający przekazanie nadzoru nad transgranicznymi bankami Europejskiemu Bankowi Centralnemu. Ważniejsze jednak są kolejne etapy: stworzenie mechanizmu likwidacyjnego dla bankrutów oraz centralnego ubezpieczenia depozytów. Dopiero one zerwą obustronne powiązania między stanem finansów publicznych krajów eurolandu a kondycją zarejestrowanych w nich banków. Powiązania, w wyniku których kraje eurolandu wzajemnie zarażały się się kryzysami finansowymi i fiskalnymi.

O ile jednak pierwszy etap unii bankowej cieszył się niemal powszechną aprobatą unijnych decydentów, o tyle dwa pozostałe budzą wiele kontrowersji. I z każdym miesiącem bez presji kryzysu będzie ich coraz więcej. Bo unia bankowa – jak wszystkie regulacje – pewne problemy rozwiąże, ale inne spotęguje. Będzie m.in. przykładem tego, co były szef niemieckiego nadzoru Jochen Sanio nazwał „finansowym darwinizmem". Jeśli okaże się tak skuteczna, jak twierdzą jej zwolennicy, to objęte nią banki staną się bardziej wiarygodne, uzyskując dostęp do tańszego kapitału. W ten sposób największe instytucje staną się jeszcze większe. A z problemem banków zbyt wielkich, by upaść, Bruksela też chciała przecież walczyć.