Zamiast racjonalizować wydatki, likwidować przywileje świętych krów, rząd po cichu podnosi podatki. Takie przykręcanie fiskalnej śruby prędzej czy później skończy się spowolnieniem rozwoju gospodarczego, a w konsekwencji koniecznością dużo bardziej bolesnych reform.
Ministerstwo Finansów chce zwiększyć wpływy podatkowe o dwadzieścia parę miliardów złotych w skali roku. W przeliczeniu na przeciętnego Polaka oznacza to dodatkowe obciążenie w wysokości 630 zł.
Czy ktoś jeszcze pamięta, że Donald Tusk obiecywał, iż za jego rządów nie będzie podwyżek podatków? Obietnicę złamano już dawno, podnosząc VAT, ale myślę, że właśnie ona jest jednym z powodów ekwilibrystyki, jaką uprawia resort finansów. Aby nie podnosić stawek głównych podatków, ministerstwo szuka nowych źródeł dochodu. Dziś celem jest wymyślenie, co by tu jeszcze opodatkować.
Warto pamiętać, że rząd nie tylko nakłada nowe podatki, ale też ograbił polski system emerytalny. To pozwoliło mu zmniejszyć wydatki na obsługę długu publicznego i obniżyć dotacje do ZUS, zasilonego pieniędzmi z OFE.
Gabinet Tuska od początku bez wahania zapożyczał się. Spadkiem po nim na pewno będzie więc bezprecedensowy wzrost długów państwa. Dziś to się mści, bo Bruksela zmusza polskie władze do ograniczania wzrostu zadłużenia. A ponieważ właśnie zaczyna się dwuletni maraton wyborczy, rząd nadal nie będzie podejmować bolesnych reform i szuka pieniędzy w podatkach.