Zostało nieco ponad półtora roku na zakończenie i rozliczenie współfinansowanych przez Unię projektów, a kolejarze nie zawarli nawet wszystkich umów na środki z UE.

Do podziału jest jeszcze około 3 mld zł. A przecież pieniądze te trzeba nie tylko rozdzielić na konkretne inwestycje, ale i realnie wydać (kolej nie wydała nawet połowy z 21 mld zł). Zdając sobie sprawę z niemocy projektowej kolei, ówczesny resort rozwoju regionalnego już ponad dwa lata temu postulował w Komisji Europejskiej przesunięcie 1,2 mld euro na drogi. Ostatecznie do tego nie dojdzie, bo Bruksela się nie zgodziła. Zaakceptowała jednak podwyższenie limitu dofinansowania w całym transporcie szynowym do 85 proc.

Oznacza to, że możliwe jest zwiększenie poziomu dotacji dla wspartych już projektów miast, które zainwestowały w transport szynowy. Poziom ich dofinansowania wynosi 50–60 proc. Jako że chodzi o projekty warte po kilkaset milionów złotych, miasta, zyskując nawet tylko po kilka procent dofinansowania, otrzymają dodatkowo po kilkadziesiąt milionów złotych. To duży zastrzyk dla ich budżetów. Nie pomoże to jednak kolei. Jednak gdyby nie ta możliwość przesunięcia pieniędzy, Polska by je najzwyczajniej straciła.

Do zarządów spółek kolejowych weszło ostatnio dużo bankowców, dość pogardliwie nazywanych przez kolejarzy „bankomatami". Bankowiec został też wiceministrem infrastruktury i rozwoju odpowiedzialnym za kolej. Trzeba mieć nadzieję, że bazując również na obecnych doświadczeniach, „bankomaty" uzdrowią kolej, bo w latach 2014–2020 trafi tam  z Unii dwa razy więcej pieniędzy niż w okresie 2007–2013. Tylko je wydając, kolej może się naprawdę zmienić.