Cofnięcie zakazu poszukiwań i wydobycia gazu łupkowego przez władze niemieckie to dla mniej najciekawsza wiadomość energetyczna minionego tygodnia. Oznacza bowiem, że Niemcy w końcu zaczynają wyciągać wnioski z działań Moskwy i przestają ślepo ufać, że kto jak kto, ale oni tani rosyjski gaz na pewno będą dostawać bez ograniczeń.
Rezygnacja trzy lata temu z energetyki jądrowej postawiła Niemcy w trudnej sytuacji i uzależniła bardziej od importu, aniżeli tego by sobie Berlin życzył. Jednak dopóki stosunki z Moskwą były idylliczne, a niemieckie koncerny chętnie współpracowały z Gazpromem przy takich projektach jak Nord Stream, to świadomości zagrożenia nie było.
Pierwszy z tej miłej sielanki wyłamał się RWE. Koncern ogłosił, że rosyjskie ceny gazu są za wysokie, a warunki w kontrakcie faworyzują dostawcę. RWE poszedł do trybunału w Sztokholmie i swoje wywalczył. Był też pierwszym w Unii, który podpisał umowę z ukraińskim Naftogazem na dostawy paliwa w kierunku odwrotnym. Wielkość dostaw nie powala (5 mld m3 rocznie), ale jest to niema demonstracja zmiany strategii i pokaz niezależności biznesowe niemieckiego giganta.
Teraz Berlin znosi zakaz wydobywania gazu z łupków otwierając inwestorom drogę do zasobów liczonych na 2,3 blm m3 gazu. Czasu firmy mają sporo, bo ostatni reaktor jądrowy zostanie zamknięty w 2022 r. Niemieckie koncerny wyciągnęły też wnioski z sytuacji z elektrowniami atomowymi i zapewniają o poszanowaniu środowiska przy poszukiwania, oraz opracowywaniu nowych, „zdrowszych metod wydobycia". Ma to zmniejszyć społeczny opór wobec łupków.
Być może z tych technologii skorzystamy i my. Nasze złoża są bowiem trudno dostępne, a co za tym idzie kosztowne. Jeżeli Niemcom uda się obniżyć te koszty, to europejski rynek gazu łupkowego może czekać rewolucja podobna do amerykańskiej.