W ostatnich kilkunastu latach takich krótkowzrocznych „inwestorów" było bardzo wielu, i to nie tylko w naszym kraju. Pisząc „inwestor", nie mam na myśli korzystnej transakcji we własną przyszłość, ale inwestycję we własne problemy.

Każdy kredyt wiąże się z mniejszym lub większym ryzykiem. A to utraty pracy, a to zmiany oprocentowania stóp – no, chyba że mamy zagwarantowane stałe oprocentowanie pożyczki. Jednak w przypadku kredytu w obcej walucie to ryzyko rośnie niebotycznie. O ile bowiem polityka banku centralnego naszego kraju – przynajmniej w teorii – powinna chronić interes obywateli, o tyle w obcym państwie nikt nie będzie osłabiał waluty ze względu na potrzeby zagranicznych kredytobiorców. Wszyscy musimy płacić za swoje decyzje i nie mamy moralnego prawa domagać się, aby ktoś z nas zdjął problemy, które na siebie ściągnęliśmy. No, chyba że mieszkamy na Węgrzech.

Tamtejszy premier podjął decyzję o przewalutowaniu kredytów w interesie swoich obywateli. Tym samym jednak naraził na kłopoty działające w jego państwie banki. Co zrobi, gdy popadną w tarapaty finansowe? Jak daleko sięgnie interwencjonizm nie najbogatszego przecież państwa? Czy takie postępowanie nie stanie się pretekstem dla obywateli innych krajów, by domagali się podobnego ruchu? W końcu nie tak dawno w Polsce też pojawiały się podobne pomysły, ale na szczęście szybko zostały zarzucone. Bo dlaczego jeden obywatel ma płacić za głupotę drugiego? Czy ten, który zaciągnął pożyczkę w złotych, jest gorszy, bo pomyślał?