Stawki interchange spadły od 1 lipca po latach dyskusji i przepychanek. Banki oczywiście narzekały na gigantyczne straty z tego tytułu, ale już się chyba z sytuacją pogodziły. Wymiernym efektem zmian jest np. możliwość płacenia kartą w największej sieci handlowej w Polsce, czyli Biedronce, która wprowadza stopniowo terminale do swoich sklepów.
Jednak za chwilę ten cały zachwyt może się przerodzić w spore zamieszanie, ponieważ od stycznia znów możemy mieć nową rzeczywistość – spadną stawki transgraniczne, więc firmom może się opłacać przerejestrować do innego kraju i w efekcie płacić jeszcze mniej. Za chwilę do gry może ponownie wejść Komisja Europejska i odgórnie obniżyć stawki, o czym słychać od dawna. W efekcie może dojść do sytuacji, gdy wywalczoną z takim mozołem nowelizację ustawy trzeba będzie wyrzucić do kosza, i to jak najszybciej, ponieważ znowu nie będzie do niczego pasowała.
Do kogo można mieć o taki bałagan pretensje? Oczywiście do polityków. Przecież wysokość stawek nie była nigdy tajemnicą i bardzo łatwo można było ustalić, że są one u nas jedne z najwyższych, o ile nie najwyższe, w Europie. Przez wiele lat nie zrobiono właściwie nic, aby je obniżyć, a skarga sieci handlowych do Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów utknęła na lata w sądach z powodu odwołań stron.
Daleki jestem od stwierdzenia, że systemu nie warto było reformować. Stawki spadły i to jest najważniejsze. Ale decyzje powinny zapaść już dawno temu. W efekcie możemy teraz mieć rewolucję co kilka miesięcy. Wielka korporacja ze sztabem prawników i doradców da sobie radę z taką sytuacją, ale właściciel małego sklepu – już niekoniecznie.
Piotr Mazurkiewicz