Niskie ceny jak narkotyk

Szczęśliwie polski konsument ma raczej doświadczenia z wysoką inflacją i można mieć nadzieję, że nie złapie łatwo wirusa deflacji – pisze główny ekonomista Banku Gospodarstwa Krajowego.

Publikacja: 15.01.2015 04:42

Tomasz Kaczor

Tomasz Kaczor

Foto: materiały prasowe

Chciałbym zacząć od pewnego wyznania: lubię tę naszą ujemną inflację jako konsument (co akurat jest dość oczywiste) i jako ekonomista. I mam motywy, by sądzić, że jest to najlepszy spadek inflacji, jaki mógł się przytrafić polskiej gospodarce, w którym upatruję szansy na przyśpieszenie wzrostu w najbliższych miesiącach. Ale po kolei.

Nie bez powodu aż do tego momentu nie padło w tekście słowo deflacja. Wypada tutaj po raz kolejny powtórzyć, że nie każda ujemna inflacja (nawet bardzo ujemna) jest deflacją. Chociaż można znaleźć liczne definicje tej ostatniej, to te najbardziej popularne kładą nacisk na dwa aspekty. Spadki cen powinny być po pierwsze długotrwałe, po drugie powszechne.

Nazwanie kilkumiesięcznych obniżek cen (w ujęciu rocznym) długotrwałymi wydaje się solidną nadinterpretacją. Nieco trudniej jest z drugą przesłanką dotyczącą powszechności. Pięć spośród dziesięciu głównych kategorii wyróżnianych w koszyku inflacji konsumenckiej notowało w listopadzie spadki cen w ujęciu rocznym, a biorąc pod uwagę ich wagi, jest to nieco ponad połowa koszyka.

To mogłoby się wydawać dostatecznie częste, by kwalifikować się jako powszechne, gdyby nie ogromna rola żywności oraz transportu. Te dwie kategorie stanowią trzecią część koszyka i są odpowiedzialne za większość spadku inflacji, co nieco podkopuje także przesłankę powszechności. Gdyby ceny żywności i transportu były takie jak rok wcześniej, mielibyśmy dodatnią inflację. Tak więc deflacja – na razie nie.

Zakupy konieczne i opcjonalne

Użytecznym sposobem patrzenia na inflację, w kontekście jej możliwego wpływu na gospodarkę, jest spojrzenie na nią w podziale według charakteru zakupów: to, co kupować po prostu musimy (zakupy konieczne), i to, o czego zakupie podejmujemy rzeczywistą decyzję (zakupy opcjonalne). Jedną z możliwych niesympatycznych konsekwencji deflacji jest spowodowanie, że konsumenci odkładają zakupy na przyszłość, licząc, że ceny się obniżą, zmniejszając popyt, a w efekcie także poziom aktywności gospodarczej.

Ten mechanizm działa w obrębie zakupów opcjonalnych, lecz ma bardzo ograniczoną siłę w odniesieniu do zakupów koniecznych. Osoba odkładająca zakupy chleba powszedniego na przyszły kwartał, bo będzie tańszy, nie jest raczej postacią rzeczywistą. Zobaczmy zatem, jak wygląda inflacja w tym podziale.

Już nawet bardzo zgrubny rachunek pokazuje tu różnice, już nie tylko ilościowe, ale jakościowe. Uznajmy za zakupy konieczne wydatki na żywność, utrzymanie mieszkania (bez wyposażenia) i transport – dość arbitralnie, bo pewnie można zrezygnować z zakupu trufli, a i one znajdują się w takim koszyku. W tak zdefiniowanej grupie inflacja wynosi około -1,5 proc. w ujęciu rocznym, a więc spadek cen jest ponad dwukrotnie głębszy niż dla całego koszyka (inflacja na poziomie -0,6 proc.). To powoduje, że w grupie zakupów opcjonalnych ceny rosną, o około 0,5 proc. rocznie.

Tak więc ryzyko odkładania zakupów na przyszłość jest na razie ograniczone. Co więcej, spadki cen w obszarze zakupów koniecznych generują efekt, który możemy porównać do spadku podatków (tak, w wypadku podatków także nie mamy wyboru płacić, czy nie płacić). Efekt, który w skali roku może zostawić w kieszeni konsumentów kilka miliardów złotych w skali roku. W połączeniu ze stabilnie rosnącym funduszem wynagrodzeń daje to solidny zastrzyk środków na zwiększenie konsumpcji. Dodajmy do tego warunki sprzyjające zadłużaniu się – obecny poziom nominalnych stóp procentowych jest bliski tym, które w przeszłości w różnych krajach prowadziły do okresu konsumpcyjnego rozpasania w skali makro. W najbliższych kwartałach konsumpcja prywatna ma wszelkie podstawy, by stać się trwałym fundamentem wzrostu, i spodziewamy się, że jej dynamika przekroczy po raz pierwszy od kilku lat tempo wzrostu PKB.

Droga do okropności deflacji

A więc nie powinniśmy się bać deflacji? To byłby zbyt daleki wniosek. Choć spadki cen nie są na razie ani długotrwałe, ani powszechne, jednak to, co obserwujemy, może być zaledwie początkiem – w końcu każdy długi okres był na początku krótkim. Spadki cen kreują oczekiwania, które – jeśli zostaną wbudowane w proces płacowo-cenowy – mogą utrwalić i upowszechnić spadki cen, przekształcając je w deflację w postaci czystej.

Podobnie może się skończyć pojawienie się deflacji w otoczeniu gospodarczym Polski, szczególnie w Unii Europejskiej. Wreszcie, spadki cen w deflację przekształcić może impuls, który byłby krótkookresowy w innych warunkach, na przykład zaostrzenie kryzysu na Wschodzie. Stąd już tylko niedaleka droga do wszystkich okropności deflacji, którymi straszą ekonomiści.

Jak na początku powiedziałem – lubię tę naszą ujemną inflację. Lubię i się trochę niepokoję. Spadki cen bowiem przypominają uzależnienie. Przyjemne, może nawet dobroczynne na początku, skrycie się wbudowują w sposób życia i po jakimś czasie trudno już sobie wyobrazić świat bez nich.

Szczęśliwie polski konsument ma raczej doświadczenia z wysoką inflacją i można mieć nadzieję, że nie złapie łatwo wirusa deflacji, cieszmy się więc z pożytków niskich cen. Zupełnie jak z nałogiem – przecież ja na pewno się nie uzależnię.

Publikacja jest częścią projektu „Konkurs na najlepszego analityka makroekonomicznego". Przedstawione w artykule opinie są wyrazem osobistych poglądów autora i nie powinny być interpretowane w żaden inny sposób.

Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację