Chciałbym zacząć od pewnego wyznania: lubię tę naszą ujemną inflację jako konsument (co akurat jest dość oczywiste) i jako ekonomista. I mam motywy, by sądzić, że jest to najlepszy spadek inflacji, jaki mógł się przytrafić polskiej gospodarce, w którym upatruję szansy na przyśpieszenie wzrostu w najbliższych miesiącach. Ale po kolei.
Nie bez powodu aż do tego momentu nie padło w tekście słowo deflacja. Wypada tutaj po raz kolejny powtórzyć, że nie każda ujemna inflacja (nawet bardzo ujemna) jest deflacją. Chociaż można znaleźć liczne definicje tej ostatniej, to te najbardziej popularne kładą nacisk na dwa aspekty. Spadki cen powinny być po pierwsze długotrwałe, po drugie powszechne.
Nazwanie kilkumiesięcznych obniżek cen (w ujęciu rocznym) długotrwałymi wydaje się solidną nadinterpretacją. Nieco trudniej jest z drugą przesłanką dotyczącą powszechności. Pięć spośród dziesięciu głównych kategorii wyróżnianych w koszyku inflacji konsumenckiej notowało w listopadzie spadki cen w ujęciu rocznym, a biorąc pod uwagę ich wagi, jest to nieco ponad połowa koszyka.
To mogłoby się wydawać dostatecznie częste, by kwalifikować się jako powszechne, gdyby nie ogromna rola żywności oraz transportu. Te dwie kategorie stanowią trzecią część koszyka i są odpowiedzialne za większość spadku inflacji, co nieco podkopuje także przesłankę powszechności. Gdyby ceny żywności i transportu były takie jak rok wcześniej, mielibyśmy dodatnią inflację. Tak więc deflacja – na razie nie.
Zakupy konieczne i opcjonalne
Użytecznym sposobem patrzenia na inflację, w kontekście jej możliwego wpływu na gospodarkę, jest spojrzenie na nią w podziale według charakteru zakupów: to, co kupować po prostu musimy (zakupy konieczne), i to, o czego zakupie podejmujemy rzeczywistą decyzję (zakupy opcjonalne). Jedną z możliwych niesympatycznych konsekwencji deflacji jest spowodowanie, że konsumenci odkładają zakupy na przyszłość, licząc, że ceny się obniżą, zmniejszając popyt, a w efekcie także poziom aktywności gospodarczej.