Wczorajsze uzgodnienia Komisji Europejskiej dotyczące systemu handlu prawami do emisji dwutlenku węgla (ETS) są tylko małym krokiem na tej drodze. Nie wiadomo, czy przejdą w przedstawionym kształcie, bo muszą je zaakceptować wszystkie państwa członkowskie. Dlatego dyskusja o „dokręcaniu śruby" przez Brukselę będzie się toczyć jeszcze długo, a kolejne szczegóły dotyczące zarówno mechanizmów, jak i proponowanych terminów ich wprowadzenia w ramach zmieniającego się systemu handlu będą budziły z jednej strony aplauz zwolenników takiej polityki, a z drugiej – niezadowolenie jej przeciwników.
Ostatnie postanowienia niewiele zmieniają sytuację naszej energetyki – na razie wiadomo tylko, że dostanie ona darmowe uprawnienia do emisji dwutlenku węgla w zamian za inwestowanie w technologie ograniczające tę emisję. Ale przecież dziś też dostają je ci, którzy modernizują swoje moce wytwórcze i budują nowe, sprawniejsze bloki na węgiel. Bo to paliwo jeszcze przez jakiś czas pozostanie podstawą naszego miksu energetycznego, choć jego udział za 20–30 lat na pewno będzie mniejszy niż dziś.
Ograniczenie wpływu emisji na środowisko jest chwalebne, bo zostawimy czystszy świat naszym dzieciom i wnukom. Jednak realizacja polityki klimatycznej UE kosztuje – firmy i gospodarstwa domowe w rachunkach za prąd płacą za subsydiowanie np. energetyki odnawialnej.
W tym kontekście optymistycznie wygląda przełom w podejściu rządu do sprawy akcyzy na prąd. Zgodnie z najnowszą propozycją przedsiębiorstwa energochłonne mogą być zwolnione z części tego podatku, co ma chronić ich konkurencyjność i pobudzić inwestycje. Notabene, część z nich już deklaruje, że oszczędności przeznaczy na podnoszenie innowacyjności. Te pieniądze może i uszczuplą wpływy do budżetu, ale przecież większość państw Unii już wcześniej wprowadziła podobne ulgi dla swoich firm. Skoro jednak mniej za walkę z emisją CO2 zapłacą firmy, większe koszty będą musieli ponieść zwyczajni konsumenci. Lepszy klimat kosztuje.