W Polsce, na szczęście, nie ma ich dziś zbyt wielu.

Na szczęście, bo koniunktura gospodarcza w okresie przedwyborczym może mieć duży wpływ na popularność partii, niezależnie od tego, czy ma jakikolwiek związek z ich decyzjami i programami. Tym partiom, które są u władzy, sprzyjają głosy ekonomistów – powiedzmy – „leworęcznych", wedle których Polska jest zieloną wyspą. Te, które są w opozycji, cieszą się, słysząc diagnozę ekonomistów – dajmy na to – „praworęcznych", w świetle której Polska jest w ruinie.

Tymczasem dane, które napływają ostatnio z polskiej gospodarki, nie sprzyjają ostrym tezom. Do niedawna wydawało się, że koniunktura nad Wisłą będzie się systematycznie poprawiała, aż pod koniec tego roku gospodarka będzie rosła w nienotowanym od 2008 r. tempie około 4 proc. rocznie. W II kwartale tempo wzrostu PKB nieoczekiwanie jednak wyhamowało, a dane z początku III kwartału rzuciły cień na tezę, że spowolnienie było przejściowe. Szczególnie niepokojący był lipcowy spadek tempa wzrostu sprzedaży detalicznej. Można go bowiem wiązać z danymi z rynku pracy, które sugerują, że choć zatrudnienie i płace ciągle rosną, to ostatnio nieco wolniej.

Wygasa deflacja, która – choć zwykle nie jest zjawiskiem pożądanym – zwiększała siłę nabywczą wynagrodzeń.

Rozczarowujące dane o PKB w II kwartale i pierwsze dane lipcowe w dużej mierze tłumaczą czynniki sezonowe i kalendarzowe. Ale miesięczne dane są chwiejne i nie należy wyciągać z nich daleko idących wniosków. Dane kwartalne podlegają zaś sporym rewizjom.