Jeszcze dekadę temu sprzedaż benzyn czy oleju napędowego była dla przedsiębiorców intratnym biznesem, dziś stacje niezwiązane z dużymi sieciami są coraz mniej zauważalne przy polskich drogach. Tylko w ciągu ośmiu lat z rynku ubyło pół tysiąca niezależnych operatorów stacji. Tak, z naszych dróg zniknęło co najmniej 500 prywatnych punktów, w których można było zatankować. Jeszcze w 2010 r. niemal połowę wszystkich detalicznych sprzedawców paliw w Polsce stanowiły stacje prywatne. Dziś w przewadze są koncerny z hipermarketami, które dysponują 56 proc. tego rynku. I to właśnie oni skrzętnie zagospodarowują lukę powstałą po niezależnych. Nie oceniam tego zjawiska jako czegoś negatywnego. W dużej mierze z rynku zniknęły stacje niespełniające oczekiwań dzisiejszych klientów, którym bliżej było do czasów PRL niż współczesności. Nie spełniały coraz ostrzejszych wymogów ekologicznych. Tak działo się też w innych krajach Europy, choć skala tego zjawiska była znacznie mniejsza. Na niewielu rynkach operatorzy prywatni mieli bowiem tak silną pozycję, jak w Polsce. Martwi mnie jednak jedna z przyczyn, dla których pozamykano setki małych, prywatnych biznesów paliwowych. Chodzi o szarą strefę, która w tej branży panoszy się na niesamowitą skalę. Z nielegalną konkurencją ledwo radzą sobie dziś silne koncerny krajowe i sieci zagraniczne. Mali operatorzy prywatni przegrali. Ci, którzy pozostali na rynku, nie mają szans na rywalizację z tanim paliwem, które zalewa rynek – bez akcyzy i VAT. Co gorsze, stacyjnicy nie mogą liczyć na pomoc państwa w tym zakresie. Przestępczość paliwowa jak zaraza rozprzestrzenia się po rynku. W ciągu trzech lat straty budżetu z tego tytułu podwoiły się i dziś sięgają 10 mld zł. Nie ma złudzeń, że w tej sytuacji prywatne stacje, którym udało się przetrwać, i tak czeka biznesowa śmierć.