W niedzielny wieczór sala Opery Narodowej wypełniła się do ostatniego miejsca, a w tłumie było wielu fanów, którzy na występ tej królowej belcanta gotowi są pojechać w dowolne miejsce na ziemi. Jest zresztą tylko kilka scen w Europie, na których Edita Gruberova chce śpiewać, tym bardziej nie wolno było przegapiać okazji usłyszenia jej w Warszawie.
– Przyszedłem zobaczyć, jak legenda odchodzi – powiedział mi jeden z najbardziej zagorzałych jej wielbicieli i go rozumiem. W końcu sam po raz pierwszy byłem na jej występie 24 lata temu, była już wtedy wielką gwiazda, ja dopiero zaczynałem jeździć po operowej Europie. Niedawno skończyła 70 lat i zapowiada, że w 2018 roku będzie żegnać się z publicznością.
To jednak, co zaprezentowała w niedzielę podczas koncertu w Operze Narodowej jako tytułowa bohaterka „Normy” Vincenzo Belliniego, przeszło nie tylko moje oczekiwania. Owszem, w jej śpiewie słychać upływ czasu: niektóre dźwięki wyśpiewane zbyt technicznie nie mają życia, krótszy oddech zmusza czasem do urywania frazy. To wszystko są jednak mało ważne detale.
Edyta Gruberova wciąż bowiem ma głos nośny, potrafiący przebić się przez orkiestrę i zachwycić śpiewaniem piano w sposób, jaki dziś jest nieosiągalny dla większości gwiazd z operowego topu. Nie to wszakże decyduje o tym, że pozostaje ona absolutną królową belcanta.
Jej niedzielny występ był przede wszystkim popisem mistrzowskiej sztuki interpretacji. Bez dekoracji i kostiumów potrafiła wykreować teatr, w którym akcję śledziło się niemal z zapartym tchem, choć jak twierdzą niektórzy, muzyka Belliniego jest banalna. Ona – zwłaszcza w drugiej części – przemieniła ją w przejmującą tragedię.