Przez lata nazywany był targowiskiem próżności, bo choć przyciąga ludzi spragnionych autentycznych przeżyć artystycznych, to jednak wśród obecnych tu co roku ponad 200 tysięcy widzów nie brakuje takich, dla których bywanie w Salzburgu jest potwierdzeniem ich pozycji społecznej. To z myślą o nich, płacących ponad 400 euro za bilet, festiwal zapraszał najsłynniejsze gwiazdy, by zaprezentować je w najbardziej efektownym repertuarze.
Pod wodzą obecnego dyrektora Markusa Hinterhäusera festiwal w Salzburgu jednak się zmienia. Oczywiście, są w nim punkty stałe, takie jak koncert Wiedeńskich Filharmoników grających od lat pod wodzą Riccardo Mutiego w świąteczne południe 15 sierpnia. Będzie zapewne odbywał się do końca świata i jeden dzień dłużej. Ale zmiany są widoczne, choćby w najważniejszym – operowym – nurcie.
Festiwal w Salzburgu. Nie ma wielkiej sztuki bez polityki
Markus Hinterhäuser, także pianista i ceniony kompozytor, działa powoli, ale skutecznie. Eliminuje z programu rzeczy efektowne i widowiskowe. Chce widza zmusić do myślenia.
Kierując się tą zasadą otworzył festiwal na utwory współczesne oraz dawne, które, na nowo interpretowane, mogą się okazać niepokojąco aktualne. Ograniczył zaś do minimum żelazny kanon operowy dominujący na wszystkich scenach świata. Nawet Mozart obecny zawsze w Salzburgu, bo to jego rodzinne miasto, ma tym razem jedynie utwory rzadko wystawiane. Zabrakło frekwencyjnych pewniaków takich jak „Czarodziejski flet” czy „Wesele Figara”.
Z operowego mainstreamu pozostały w tym roku jedynie dwa tytuły: „Makbet” Giuseppe Verdiego i „Maria Stuart” Gaetano Donizettiego. Nieprzypadkowo bo obie opery oprócz pięknych melodii pokazują szaleństwo, absurdalność i okrucieństwo władzy niezależnie od epoki.