Stefan Szczepłek o finale mundialu: Tylko w piłce takie rzeczy

Argentyna i Francja rozegrały jeden z najpiękniejszych finałów. Nie zawsze tak bywało, ale przynajmniej o kilku warto pamiętać, bo miały swoich bohaterów, takich jak w niedzielę Leo Messi i Kylian Mbappe.

Publikacja: 20.12.2022 03:00

Stefan Szczepłek o finale mundialu: Tylko w piłce takie rzeczy

Foto: AFP

Zachwycamy się finałem w Katarze, bo było w nim wszystko, czego potrzeba, by zakochać się w piłce nożnej.

Szanse finalistów oceniano po równo, ale szybko okazało się, że Francja nie wie, jak przedostać się pod bramkę Emiliano Martineza. Nawet Kylian Mbappe, Antoine Griezmann i Olivier Giroud byli bezradni. A to wielcy piłkarze.

Czytaj więcej

Stefan Szczepłek: Koronacja Messiego

Po zdobyciu bramki z karnego przewaga i pewność siebie Argentyńczyków wzrosły. Była 23. minuta i jeszcze daleko do końca. 13 minut później Angel Di Maria strzelił na 2:0. Francuzi znowu nie zareagowali. Wydawało się, że jest już po meczu. A potem przychodzi coś takiego, jak dwie bramki Manchesteru United w ostatnich dwóch minutach finału Ligi Mistrzów z Bayernem Monachium w roku 1999.

Kiedy Didier Deschamps jeszcze przed przerwą zdjął z boiska Giroud i Ousmane'a Dembele, a po przerwie Antoine’a Griezmanna i Theo Hernandeza, nagle okazało się, że z wielkich gwiazd na boisku zostali tylko Mbappe i Raphael Varane.

Czytaj więcej

Argentyna wygrała z Francją! Leo Messi władcą absolutnym

Lionel Scaloni, trener Argentyny, długo nie przeprowadzał zmian, bo nie musiał. Wszystko przebiegało znakomicie. Ale ciągły atak, utrzymywanie się przy piłce, to musiało mieć swoją cenę. Pewni siebie, ale coraz bardziej zmęczeni Argentyńczycy najpierw popełnili błąd w polu karnym, a chwilę później stracili drugą bramkę i w 80. minucie mecz zaczął się od nowa. Ciąg dalszy dobrze znamy.

Mecz życia

O atrakcyjności każdego meczu w dużym stopniu decydują bramki, najbardziej oczywiście takie, które świadczą o mistrzostwie strzelców i ich partnerów. Taka była bramka Angela Di Marii i akcja, po której Mbappe wyrównał na 2:2. Przez kilka sekund argentyńscy obrońcy nie wiedzieli, kogo i gdzie pilnować. Taka akcja byłaby ozdobą każdego meczu, na każdym boisku. Można to oglądać bez końca.

Czytaj więcej

Mbappe zapisuje się w historii mundiali

Di Maria rozegrał mecz życia właśnie wtedy, kiedy to było najbardziej potrzebne i kiedy wielu już przestało w niego wierzyć. Jest o pół roku starszy od Roberta Lewandowskiego. Gra w reprezentacji od 14 lat. Razem z Messim zdobył złoty medal olimpijski w Pekinie (2008) i przeżywał porażkę w finale mistrzostw świata z Niemcami w Rio de Janeiro (2014).

I, podobnie jak Messi, osiem lat czekał na spełnienie marzeń. Nie jako emeryt, który wchodzi na boisko za zasługi, tylko zawodnik mający wpływ na wynik.

W sierpniu roku 2014, w pokazowym meczu Realu Madryt z Fiorentiną na Stadionie Narodowym w Warszawie, Di Maria rozegrał z Cristiano Ronaldo jedną z najpiękniejszych akcji, jaką widziała ta arena. Bo to jest mistrz prawdziwy, o czym dobrze wiedzą w Rosario Central, Benfice, Realu, Manchesterze United, PSG, a teraz w Juventusie.

Bywało gorzej

Chyba mało kto pamięta finały mundiali z RPA czy Brazylii. Nie zapadły w pamięć, bo w obydwu strzelano tylko po jednej bramce. Finał w Johannesburgu Holandia – Hiszpania okazał się starciem brutalnej siły i chamstwa z misterną tiki-taką. Trzeba było dopiero dogrywki i złotego strzału Andresa Iniesty, żeby artyzm wygrał. Sędzia Howard Webb nie panował nad grą. Pokazał aż 13 żółtych kartek i jedną czerwoną. Oglądało się to z zażenowaniem.

Cztery lata później na Maracanie, w starciu Niemców z Argentyną, brutalności nie było, ale piękna też nie. Dla Leo Messiego, już wtedy kapitana drużyny, to były trzecie mistrzostwa i kolejne rozczarowujące. On już wtedy był mistrzem olimpijskim, mistrzem Hiszpanii, królem strzelców La Liga, zdobywcą Złotej Piłki FIFA, „France Football”, a do pełni szczęścia brakowało mu tytułu mistrza świata.

Argentyna widziała w nim następcę Diego Maradony, bo talentem mu nie ustępował. Tyle że Diego w roku 1986 został mistrzem świata, a cztery lata później wicemistrzem. Messi pozostawał ze swoim wicemistrzostwem aż do niedzieli. Pewnie po ludzku patrzył w kalendarz, licząc lata swoje i upływające od mundialu w Brazylii.

Odszedł z Barcelony, w Paryżu stracił dużo z dawnej magii, mógł o sobie czytać, że to już nie to, i być może sam miewał chwile zwątpienia, bo jednak w 36. roku życia raczej nie zdobywa się łatwo mistrzostwa świata. A on nie tylko to zrobił, ale rozegrał swój najlepszy mundial i teraz jest już na równi z Pelem i Maradoną.

Niezbyt porywający był też finał Brazylia – Włochy w Pasadenie (1994). Pierwszy raz zakończył się rzutami karnymi, po których nie wiadomo było, jak się zachować: gratulować Brazylii, czy współczuć Franco Baresiemu i Roberto Baggio, że z 11 metrów nie trafili w bramkę.

Bodaj najsłabszy pod względem poziomu i emocji był finał Niemcy – Argentyna w roku 1990 w Rzymie. Niemcy wygrali 1:0, po karnym Andreasa Brehmego w ostatnich minutach.

Cztery lata wcześniej, w Meksyku, spotkały się te same reprezentacje, nawet z kilkoma tymi samymi graczami.

Przebieg finału katarskiego przypominał nieco to, co działo się na Estadio Azteca. Tam obrońca Jose Luis Brown strzelił pierwszą bramkę w 23. minucie, tej samej, co Messi w Katarze. Wkrótce po przerwie Jorge Valdano dodał drugą i Argentyńczycy prowadzili już 2:0. Musieli utrzymać ten wynik przez pół godziny.

Sprawa wydawała się w miarę prosta. Częściej posiadali piłkę i mieli Maradonę, chociaż bardzo dobrze pilnowanego przez Lothara Matthaeusa. Kiedy trener Franz Beckenbauer wpuścił na boisko napastnika Rudiego Voellera, Niemcy zaczęli grać inaczej. I w ciągu sześciu minut najpierw Karl-Heinz Rummenigge, a potem Voeller doprowadzili do remisu. Była 80. minuta gry, niemal dokładnie tak, jak w Katarze, kiedy Mbappe wbił wyrównującą bramkę dla Francji.

Teraz strach zajrzał Argentyńczykom w oczy, bo wiadomo, jak grają Niemcy. Tym bardziej że wielu z nich zostało wybranych zgodnie z ówczesną modą: według wzrostu i wagi. Koło Hansa-Petera Briegela, Thomasa Bertolda, Ditmara Jakobsa, Rudiego Voellera, Andreasa Brehmego czy Feliksa Magatha strach było przejść. Wszyscy patrzyli na Argentyńczyków z góry. Dieter Hoeness nie mieścił się w drzwiach szatni.

Wystarczyła jednak chwila nieuwagi Matthaeusa, magiczne podanie Maradony do Jorge Burruchagi i na siedem minut przed końcem, w okresie naporu Niemców, Argentyna zdobyła zwycięską bramkę. To był fantastyczny finał, w obecności 115 tys. widzów, na kultowym stadionie, w kraju, w którym kocha się i rozumie futbol. Nie to, co 36 lat później, na katarskiej pustyni.

Kilkakrotnie się zdarzało, że kto pierwszy strzelił w finale bramkę, ten przegrywał. Tak było w latach 1934, 1950, 1954, 1958, 1962, 1966, 1974 i 2006.

Trzy gole i porażka

Największa sensacja to oczywiście finał w roku 1950 na stadionie Maracana w Rio de Janeiro. Brazylijczycy byli 100-proc. faworytami. W decydującym meczu, według ówczesnego regulaminu, do zdobycia pucharu wystarczał im remis z Urugwajem.

To się nie mogło nie udać. Na stadionie Maracana upchało się ponad 200 tys. ludzi, brazylijska poczta wydała serię znaczków na cześć mistrzów świata. Tyle że mistrzostwo zdobył Urugwaj. Od 47. minuty przegrywał 0:1, więc pewność Brazylijczyków na boisku i na trybunach wzrosła. I to ich zgubiło. Stracili dwie bramki i puchar.

Winnym uznano bramkarza Barbosę, bo miał ciemniejszą skórę niż koledzy. Ubocznym efektem klęski stała się zmiana koszulek. Brazylia grała w białych. Uznano je za pechowe i rozpisano konkurs na nowe stroje, w których uwzględnione zostaną barwy kraju. W ten sposób zaczęła się historia żółtych koszulek z zielonymi wykończeniami, niebieskich spodenek i białych getrów. Czyli – Canarinhos.

Cztery lata później Węgrzy, niepokonani w 32 meczach z rzędu, przegrali w Bernie finał z Niemcami 2:3, choć prowadzili w ósmej minucie 2:0. Tak zakończyła się ważna dla rozwoju futbolu era „złotej jedenastki” Ferenca Puskasa, a zaczęła era Niemców, którzy „zawsze na końcu wygrywają”.

W roku 1958 narodziła się pierwsza globalna gwiazda futbolu – Edson Arantes do Nascimento, czyli Pele. Kiedy w zwycięskim finale ze Szwecją zdobywał dwie bramki, nie miał jeszcze 18 lat. Kylian Mbappe w roku 2018, kiedy Francja zdobywała Puchar Świata, miał lat 19. Pele strzelał bramki w dwóch finałach (1958, 1970). Razem trzy. Mbappe wbił jedną Chorwatom w Moskwie i trzy Argentyńczykom w Katarze.

Z ośmioma golami został królem strzelców mundialu, co Pelemu nigdy się nie udało. Jest też drugim (po Angliku Geoffie Hurstcie – 1966) zawodnikiem, który w finale popisał się hat trickiem. Strzelić w takim meczu trzy gole, a mimo to przegrać? Tylko w piłce takie rzeczy.

Zachwycamy się finałem w Katarze, bo było w nim wszystko, czego potrzeba, by zakochać się w piłce nożnej.

Szanse finalistów oceniano po równo, ale szybko okazało się, że Francja nie wie, jak przedostać się pod bramkę Emiliano Martineza. Nawet Kylian Mbappe, Antoine Griezmann i Olivier Giroud byli bezradni. A to wielcy piłkarze.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Mundial 2022
Influencer świętował na murawie po zwycięstwie Argentyny. FIFA prowadzi dochodzenie
Mundial 2022
Messi wskrzesza przeszłość. Przed Argentyną otwiera się szansa na lepsze jutro
Mundial 2022
Hubert Kostka: Idźmy argentyńską drogą
Mundial 2022
Szymon Marciniak: Z dżungli na salony
Mundial 2022
Mundial w Katarze. „Messi i Marciniak mistrzami świata”