Tak, nie sądzę, żebyśmy byli już nasyconym rynkiem. Jest kilku kluczowych graczy, ale myślę, że będzie się też rozwijał w Polsce także rynek imprez masowych innych niż koncerty. Równamy krok z krajami europejskimi. Wydaje mi się, że jest naturalna tendencja polegająca na tym, że im dookoła jest ciężej, tym bardziej ludzie chcą się rozerwać. Trzeba im dostarczyć igrzysk.
Wśród ludzi pokutuje przekonanie, że nawet jeśli ściągają piracka muzykę, są wobec wykonawców fair, bo kupują bilety na koncerty, które traktują jak „cegiełki" wykupowane na ulubionego wykonawcę. Co Pan na to?
Nie spotkałem się z taką filozofią, ale to bardzo ciekawe. Trzymajmy się takiej filozofii, bo to oznacza, że rynek będzie rósł.
Wszystkie istniejące festiwale przetrwają?
W ciągu ostatnich trzech-czterech lat pojawiło się na rynku sporo wydarzeń, które mają w nazwie słowo „festiwal", ale tak naprawdę nie mają z festiwalem nic wspólnego. Myślę, że te ugruntowane marki będą się rozwijać. Czy to poprzez dryfowanie jeśli chodzi o nurty muzyczne, czy poprzez wprowadzanie do oferty również innych wydarzeń. Na pewno zmienia się publiczność. Festiwal z definicji jest imprezą dla ludzi młodych: i duchem i wiekiem. Pytaniem jest więc, co trzeba serwować ludziom młodym i jaka jest granica wieku uczestników takich wydarzeń - czy grupą docelową jest grupa 30+ czy 21 +? To trudne pytania, na które trudno jednoznacznie odpowiedzieć.
Jak wyglądają ceny biletów festiwalowych w porównaniu z zachodnioeuropejskimi?
Bilety w Polsce są nadal tańsze o jakieś 30-40 proc. niż na Zachodzie. My w tym roku podnieśliśmy ceny od 60 proc. i dostaliśmy za to burę od „hejterów" w Internecie. Ale to jest związane z grupą docelową festiwalu. Musimy sobie jako organizatorzy festiwalu odpowiedzieć na pytanie czy chcemy żeby przychodzili na niego 16-latkowie, którzy proszą rodziców o 60 zł na bilet, czy świadoma publiczność: ludzie, którzy mają pieniądze i dla których ten festiwal będzie mógł się rozwijać. Moim marzeniem jest, by Warsaw Orange Festival miał dwie sceny i pozostał miejskim festiwalem, ale z drugą sceną na błoniach.
Po rynku krążą legendy o życzeniach gwiazd przybywających do Polski. Zdarzyły się Panu życzenia z kosmosu?
Dla mnie to nie są dziwne życzenia. Ci ludzie najczęściej są po prostu w trasie, co oznacza, że grają od kilka do kilkudziesięciu koncertów w ciągu miesiąca czy dwóch i próbują w tej zmiennej rzeczywistości żyć normalnie. Legendy, które krążą wzięły się stąd, że jeszcze 10-15 lat temu wielu rzeczy w Polsce nie było i niektóre prośby trudno było spełnić. Sam pamiętam jak kiedyś dla którejś gwiazdy miałem problem ze znalezieniem piwa Kilkenny Red i byłem tym mocno zestresowany. Dla mnie oczywiste jest, że gwiazda zażyczy sobie jakąś międzynarodową wodę mineralną, którą pije u siebie, a nie lokalną markę i że trzeba będzie ja dostarczyć. Zdarzały się też trudne prośby na poziomie technologicznym, bo koncerty są coraz bardziej rozbudowane pod względem technicznym. Ale w Polsce tez mamy już świetnych podwykonawców, wykonaliśmy skok, jeśli chodzi o to, na jakim poziomie pracujemy i jacy ludzie w tej branży pracują.
Dlaczego nie ma relacji z festiwali w telewizjach? Nie chcą państwo by ludzie odrywali się od uczestnictwa na żywo?
Nie, po prostu artyści za występ na transmitowanym festiwalu żądają także pieniędzy za udzielenie praw do retransmisji koncertu. Nie wiem też czy koncerty oglądają się w telewizji tak dobrze, a stacja też musi mieć określony interes w tym, by taką jednostkę programową nadawać.
YouTube zaczyna transmitować koncerty w sieci. To jest zagrożenie dla wydarzeń na żywo?
Prawa internetowe zaczynają być równie drogie co telewizyjne. Wszyscy zaczynają doceniać potęgę Internetu i audiowizualnych przekazów w Internecie. Jednak z pełnym szacunkiem także dla tych wszystkich, którzy kupują sobie muzyczne DVD – nawet, jeśli mają jakieś bardzo rozbudowane i drogie systemu w domach, to jest zupełnie co innego niż uczestnictwo w koncercie na żywo.