Piękna, napisana oszczędnym stylem poetycka proza francuskiego noblisty stanowi próbę odpowiedzi na podstawowe pytania. Kim są ci, od których się wywodzi? W jakim stopniu wpłynęli na jego życie, na najważniejsze z podjętych decyzji?
Jak pisze Le Clézio, ojca i matki można nie uznawać, nie kochać, można w nich zwątpić. „Ale oni istnieją, mają twarze, poglądy, maniery i nawyki, istnieją ze swoimi złudzeniami i nadziejami, z kształtem swoich dłoni i palców u stóp, kolorem oczu i włosów, ze swoim sposobem mówienia, myślami, zapewne też długością życia, i wszystko to na nas przechodzi”.
[srodtytul]Ponad miarę życia[/srodtytul]
Tytułowym Afrykaninem jest ojciec Le Clézio. Na Czarny Ląd trafił w 1928 r. po spędzeniu dwóch lat w brytyjskiej Gujanie. Pływał tam po rzekach pirogą, niosąc pomoc chorym. W Afryce pracował do lat 50. Walczył z plagami ospy, czerwonki, cholery. Pozostał tam do kresu swych sił i poznał wszystko: od początkowego entuzjazmu, odkrywania wielkich rzek: Nigru i Benue, wypraw na wyżyny Kamerunu, wspólnych z żoną konnych przejażdżek aż po „gorycz ostatnich chwil, uczucie przekroczenia miary swojego życia”. Wojna odcięła go od rodziny, która została w okupowanej przez Niemców Francji. Dał wtedy dowód miłości, podejmując – w środku działań zbrojnych – wyprawę do Algierii. Pokonał pustynię, aby dotrzeć do żony i dzieci i zabrać ich do bezpieczniejszej Afryki. Zanim dotarł do Algieru, został zatrzymany. Syna zobaczył, gdy ten skończył osiem lat.
Obraz ojca, jaki kreśli Le Clézio, nie jest laurką. Widzimy, że bywał stanowczy – w domu wprowadzał dyscyplinę, niemal wojskowy dryl. Potrafił zachować się brutalnie. Pisarz do dziś pamięta scenę, gdy ojciec otworzył szafkę i zobaczył samicę skorpiona chroniącą na grzbiecie młode. Mężczyzna nie rozgniótł jej, ale polał spirytusem i zapalił zapałkę. Gdy przeszedł na emeryturę i wrócił do Francji, nie wyrzekł się dawnych zwyczajów. Wstawał o szóstej, zakładał szorty khaki i ruszał na targ, jak kiedyś na obchód szpitalnych łóżek.