33 lata po wyprawie opisanej w bestsellerowym "Wielkim bazarze kolejowym" (1975) ponownie wsiadł do pociągu, by przemierzyć dawne szlaki: od Londynu przez Stambuł po Sajgon i Tokio. Co nim powodowało? Chęć oderwania się od kraju i lenistwo. Bo podróżowanie na długich dystansach uważa za jedno z najbardziej leniwych zajęć na świecie. "To cały złożony "proces" nieróbstwa – wyjaśnia z właściwym sobie wdziękiem – dzięki któremu możemy skupić uwagę bliskich na własnej nieobecności, zakłócając cudzą intymność i jawnie wykorzystując innych".
Theroux przyznaje, że nie przepada za literaturą podróżniczą, bo jej sens sprowadza się do komunikatu: "szkoda, że was tu nie ma". Dlatego zwiedzanie ogranicza do minimum. Koncentruje się na tym, czego brakuje mu w książkach kolegów po piórze: opisuje tarapaty, w jakie popadł, i kreśli portrety współpasażerów. Jest ironiczny, czasem bezlitosny, a zawsze spostrzegawczy. W połączeniu z talentem do budowy efektownych zdań daje to prozę, od której trudno się oderwać. Theroux wspomina byłego oficera wojsk indyjskich: "Przeglądając kartę dań, mrugał do mnie zza monokla i miał – jakże subtelny – obyczaj zwracania się do wszystkich mężczyzn imieniem "George"". Kiedy indziej uwagę pisarza zwraca Rumun – "tęgi skwaszony mężczyzna z wąsem jak atakujące nos zwierzątko". O morderczej złośliwości autora świadczy opis ceremonii chrztu w cerkwi w Gruzji: "Raz po raz odzywały się komórki, mężczyźni gawędzili przez nie i dzwonili, inni rozmawiali między sobą, śmiali się, witali nowo przybyłych, wrzucali monety do skrzyni na datki dla biednych, a kilka osób nawet się modliło".
Już po lekturze "Wielkiego bazaru kolejowego" doszedłem do wniosku, że Theroux jest w sobie zakochany z wzajemnością. Teraz się okazuje, że przez lata megalomania poczyniła zastraszające postępy. I tak Amerykanin skrzętnie odnotowuje wszystkie komplementy, jakie podczas kolacji pod jego adresem wygłosił Orhan Pamuk. W zasadzie zabrakło tylko, aby noblista z onieśmieleniem poprosił o autograf i kilka rad dla początkujących prozaików.
Choć dla Theroux każda wyprawa jest wyjątkowa, w podróży zawsze przepełnia go to samo silne i nieokreślone uczucie: "Czuję się równie niematerialny jak dym, nikły jak duch, upiorna istota z zaświatów, niewidzialny i czujny wśród żywych". Ta czujność pozwala mu zwrócić uwagę na to, o czym wielu chciałoby zapomnieć. Przy okazji pobytu w Hanoi zaznacza, że w czasie wojny jego rodacy zrzucili na Wietnam Północny i Kambodżę bomby o masie przewyższającej łączną masę bomb, jakie spadły na Niemcy i Japonię w trakcie drugiej wojny światowej. Zwiedzając muzeum, patrzy na kwadrat materiału z nadrukiem flagi amerykańskiej i bezradnym w tonie apelem w kilku językach, m.in. wietnamskim. Apel miał pomóc zagubionym w dżungli żołnierzom US Army. "Próbowałem wyobrazić sobie efekt, jaki wywołałby dziś w Ameryce podobny – błagalny – komunikat, gdyby zawierał słowa: "jestem obywatelem Iranu" czy też "członkiem al Kaidy" albo "Palestyńczykiem", umieszczone na rozpostartej nieprzyjacielskiej fladze".