– No, to ja panią zapraszam.
Poszły do Grandu, zjadły dobry obiad z wódką i idą dalej Piotrkowską. Maria zachwyca się wystawami.
– Boże, jakie wspaniałe rzeczy. (W Łodzi rzeczywiście było wtedy wszystkiego pod dostatkiem.) Jakie materiały, jakie towary...
Zatrzymują się przed jedną wystawą.
– Ach, Boże – mówi Maria – herbata! Jaka wspaniała herbata. Chciałabym sobie kupić, tak dawno nie piłam prawdziwej herbaty. Ale nie mam ani grosza.
– Sprzeda pani coś i będzie pani miała na herbatę – mówi Pola.
– Ja już nic nie mam do sprzedania. Całą biżuterię straciłam.
– Ja nie mówię o biżuterii – powiedziała Pola – ale to, co pani napisała. Widziała pani Borejszę. On od pani wszystko kupi. Niech go pani poprosi o pieniądze.
Dąbrowska się wyprężyła.
– Nie, ja teraz nie będę ani pisała, ani drukowała.
»Aha – pomyślała Pola – to ja jestem ta swołocz, a ty jesteś ta czysta! Nie kupię ci tej herbaty«. I poszły w dalszą drogę”.
Ktoś na tę „herbatę” musiał zapracować. Na Stawisku tym kimś był, oczywiście, Jarosław Iwaszkiewicz. Podkreślał to często, jakby przechodząc do porządku dziennego nad tym, skąd sam się wziął na Stawisku i co tam robił. Z tego punktu widzenia ważny jest zapis z 19 maja 1956 roku: „Podpisaliśmy dziś z Hanią w hipotece akt kończący parcelację Podkowy Leśnej. Ostateczny rozdział współwłasności.
Jak zawsze wydawała mi się dziwaczną współwłasność: Anna Helena Iwaszkiewiczowa, Bank Spółek Zarobkowych, Spółka »Siła i Światło« (Light And Power), jak efemeryczne istnienie jakiejś Anny Heleny obok tak wiecznościowych instytucji. Tymczasem instytucje okazały się efemeryczne, a Anna Helena przetrwała. Istnienie jej ułatwiało istnienie w czasie okupacji, co było powodem zmartwień, kłopotów, trudów – ale i dochodów, z czego żył Miecio [Rytard], Roman Kołoniecki, Wiesio... Teraz już, od dobrych paru lat przeszliśmy na moje dochody osobiste, które są olbrzymie, wciąż jednak ledwie wystarczają na nieproporcjonalnie wielkie wydatki”.
Był człowiekiem zapracowanym i wiecznie zajętym. Kierował redakcją „Twórczości”, przewodniczył Związkowi Literatów Polskich, pisał cotygodniowe felietony do „Życia Warszawy”, pracował nad kolejnymi książkami, robił ich korekty, na Stawisku przyjmował a to Sartre’a, to znów Rubinsteina, a bywało, że i głowy koronowane (królowa belgijska Elżbieta). Co roku jeździł do Włoch i na Sycylię, jak byśmy dziś powiedzieli – ładować akumulatory. Wymykał się zresztą ze Stawiska, gdy tylko mógł. Nie tylko za granicę – do Danii, Szwajcarii, Czech, ZSRR, ale i do ukochanego Sadomierza, nad którym załamywał ręce – bo też brzydł akurat.
Tak jak Dąbrowska marzył o Noblu, a zadowalał się nagrodami państwowymi. Ten, zdawałoby się, olimpijczyk, świetnie zdający sobie sprawę z wartości tego, co pisze, skwapliwie odnotowywał pozytywne artykuły i recenzje, włącznie z peanami Wacława Sadkowskiego z „Trybuny Ludu”. A po publikacji „Wzlotu”, odbieranego jako swoista polemika z „Upadkiem” Camusa, wyliczał: „Pochlebne, nader pochlebne opinie o »Wzlocie« mam od Grydzewskiego, Jeleńskiego, Modzelewskiej, Jastruna, Zawieyskiego, Sławka Kryski, Wata, Janka Strzeleckiego, trochę przygodnych znajomych (Wiktorczyk). Ale co mnie najbardziej umocniło w przekonaniu, że to jest dobre: Hłasce nie podoba się, Jerzy Andrzejewski nie rozumie, o co mi chodzi w tym opowiadaniu, a Marysia Brandysowa nie miała jeszcze czasu, by je przeczytać”.
Gdy na moment zapomina o współczesności i przypomni sobie taki, na przykład, rok 1932 nie może się nadziwić, że napisał wtedy i „Brzezinę”, i „Panny z Wilka”. Wspomni też swój pierwszy wyjazd na Sycylię, mający miejsce właśnie wtedy, i tak bliskiego mu Józia Rajnfelda. I nawet nie wymieni, kto wie czy niepowstałych wówczas najlepszych swoich wierszy (obok tych całkiem późnych) – z tomu „Lato 1932”.
[srodtytul]Od Mikołaja I do komunizmu (i z powrotem) [/srodtytul]
Krytycy wielokrotnie zwracali uwagę na milczenie poety w czasie okupacji. Oczywiście, powstały wtedy – w 1942 roku – wspaniałe „Plejady”, ale zdawać się mogło, że w obliczu skumulowanego zła. Iwaszkiewicz złamał pióro, zajmując się tym, co wówczas było ważniejsze: ratowaniem substancji. A myślę tu także o Żydach, którym działalność Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów umożliwiła przetrwanie.
Charakterystyczne, że w przeciwieństwie do Słonimskiego, a zwłaszcza Tuwima, autor „Plejad” nie nawoływał do odwetu za zbrodnie niemieckie w Polsce. Pisał m.in.: „Boże! Wszak tobie zemsty miecz!/ Nie nam! nie nam”. Tym większą wagę ma zdanie zapisane w „Dziennikach” po mowie ministra spraw zagranicznych Adama Rapackiego w 1960 r.: „Znowu przyjaźń z Francją i jej montowanie oznacza podnoszenie głowy przez Niemcy. Po tym wszystkim cośmy przeżyli, znowu myśleć o tym, że przyjdą oni: straszni, bezlitośni i ohydni. Znowu moje wnuki mają przeżywać to samo?”
W kontekście tego warto pamiętać o aprobatywnym stosunku Iwaszkiewicza do powstania warszawskego, który jasno wynika z jego „Bitwy na równinie Sedgemoor”. Przypomina się też wiersz z „Ciemnych ścieżek”, datowany na 1944 r., z pytaniem:
„Czy taki dom był śmierci wart?” i natychmiastową odpowiedzią:
Ale nasz dom, to jest nasz dom,
Jak psy ułóżmy się na progu,
I koniec taki nam, jak psom.
I wycie nasze – tylko Bogu.
Czy naprawdę autor „Ciemnych ścieżek” był wyłącznie – jak chciał Miłosz – „publicznym sprawom obcym” estetą?
Dość przeczytać euforyczne notatki Iwaszkiewicza sporządzone bezpośrednio po dniach „Polskiego Października” 1956 roku. „Jakież to szalenie pocieszające, radosne, naprawdę intensywnie radosne. Tak wiele złego myślałem i mówiłem ostatnio o moim narodzie. A tu nagle taka niespodzianka wielkości”.
Inna sprawa, że asumpt do tych porywów ducha dała mu... próba mickiewiczowskich „Dziadów”, na której – relacjonował – „Żółkiewski i Sokorski płakali”, a potem przez dziesięć minut siedzieli bez słowa w gabinecie dyrektora teatru Arnolda Szyfmana. „Zrozumiałem wtedy wszystko – wyznawał diarysta – co oni czuli – i że oni są też Polakami”. To prawda, że mogła to być dla Iwaszkiewicza spora niespodzianka, ale aż taka?
Autor „Dzienników” zaplątywał się niemożliwie w komunistyczne gry i, nomen omen, gierki, ale gdy w 1956 roku posiedzenie Stowarzyszenia Kultury Europejskiej postrzegał jako „zadziwiające i tragiczne widowisko” z racji „podziału pomiędzy Zachodem a nami” i deklarował, że o nic innego mu nie chodzi, jak „tylko o zapobieżenie ostatecznemu rozpadnięciu się Europy na dwa placki”, nie mamy prawa odbierać mu dobrej woli. Czy był w tym wszystkim naiwny? Nie do końca. W maju 1962 r. podczytywał sobie znalezione wtedy listy Zygmunta Krasińskiego i podkreślił w nich zdanie: „Mikołaj (I) doprowadzi do komunizmu, a komunizm znów do Mikołaja”. Nie, stanowczo widzieć w Iwaszkiewiczu jedynie „Mefista z kwiatem glicynii” – jak chciał Jan Walc – to dostrzegać wyłącznie jego nie bardzo udaną karykaturę.