Czwarte zaćmienie

Nikt nie kwapi się powiedzieć: może nasi twórcy nie bez wad, może i czasem dość pokraczna ta nasza sztuka, ale dla dobra sprawy trzeba…

Aktualizacja: 23.08.2008 08:48 Publikacja: 23.08.2008 02:54

Czwarte zaćmienie

Foto: Rzeczpospolita, Janusz Kapusta Janusz Kapusta

Krzysztof Masłoń artykułem po części polemicznym

z moim szkicem

„Czytając Herberta nieodświętnie”

sprawił mi wyśmienity prezent na wakacje. Oto bowiem napisał tekst tak wyraziście dowodzący moich tez, że szermierka z nim, gdyby toczyła się w trakcie jakiejś biesiady, zapewniłaby mi powodzenie i tytuł króla wieczoru. No tak, ale ponieważ zamiast biesiadować, siedzę sam z laptopem, wklepuję tych parę zdań i uwag.

Otwiera swój artykuł Masłoń efektownie brzmiącym, wytłuszczonym stwierdzeniem, że „Tak jak Kartezjusz zajmował się myśleniem, tak Herbert postanowił swoją poezją dopełnić jego filozofię o problemy moralności”. Jest to przykład patosu, który uszedłby być może w wypracowaniu maturalnym, ale przecież dla każdego, kto choćby powierzchownie zajmował się filozofią, jest jasne, że gdy interpretujemy kreację Pana Cogito, dopisywanie go do systemu Kartezjusza jest raczej jałowe. Imię Herbertowskiego bohatera, owszem, wiąże się z francuskim myślicielem, ale jako autorem słynnej sentencji „cogito ergo sum”, traktowanej raczej jako bon mot, bez wgłębiania się w materię jego filozofii.

Przypomnijmy, że etykę Rene Descartes chciał wywieść – jako naukę ścisłą i niepodważalną – ze swych dociekań naukowych, posługując się „metodą” dającą rękojmię nieomylności.

A Pan Cogito to raczej „pan myślę sobie”, którego sensem istnienia jest przemyśliwanie różnych kwestii, czasem błahych, czasem poważnych, raz ironicznie, kiedy indziej bardzo bardzo serio. O żadnym więc „dopełnieniu” filozofii Kartezjusza o problemy moralności nie może być mowy, co najwyżej o niezobowiązujące wychodzenie do mówienia o świecie od pozornych pewników: opisu twarzy, ciała, najprostszych doświadczeń…Takich patetycznych a pustych tropów jest w tekście Masłonia tak wiele, że ich nakłuwanie znudziłoby czytelnika nienawykłego do polonistycznych sporów. Jest jednak pchnięcie wyprowadzone przez Masłonia, które pokazuje, że jego pisarstwo krytyczne to nie tylko problem maniery, ale i czegoś o wiele groźniejszego.

Pyta Masłoń, obrzuciwszy mnie już stosownymi epitetami:„Skoro Zbigniew Herbert tak karygodnie – zdaniem Horubały – spóźnił się z wierszem o Katyniu, to gdzie są polscy poeci i pisarze, którzy zrobili to wcześniej? Jakie tu nazwiska możemy wymienić, poza emigrantami? Na pewno Włodzimierza Odojewskiego, i kogo jeszcze? Bo z pewnością nie Czesława Miłosza”.

No i po takim pytaniu w każdym oczytanym gronie powinna zapaść pełna zakłopotania cisza, ktoś powinien chrząknąć, ktoś zamówić piwo, jakiś dobrze wychowany biesiadnik mógłby próbować zmienić temat, coś może o sporcie, coś o festiwalach piosenki. Ale ja wedrę się w tę pełną zażenowania pauzę, bo to coś więcej niż kiks. To symptom.

Na początku więc powiedzmy wyraźnie: Czesław Miłosz o zbrodni katyńskiej wspominał wielokrotnie w swojej twórczości i wypowiedziach publicznych. Ja wiem, że można się z nim nie zgadzać w wielu kwestiach. Sam skłaniałem się raczej ku stronie Herberta w sporze o poległych poetów, stalinizm czy porządek w odbudowywanej Rzeczypospolitej. Zawsze byłem ideowo z Herbertem przeciw Miłoszowi i Michnikowi, a salon warszawski nie stanowił mojego ukochanego środowiska. Są jednak granice ignorancji!

Gdyby pan Krzysztof Masłoń, zamiast szukać inwektyw na określenie mojej osoby, poszedł do biblioteki, bo rozumiem, że brzydzi się trzymać książki Miłosza w domu, i sprawdził parę cytatów, to jednak powstrzymałby się przed tego rodzaju argumentami.

Otóż o mordzie polskich oficerów Miłosz pisze zarówno w „Traktacie poetyckim”, jak i „Zniewolonym umyśle” czy „Zdobyciu władzy”.Ba, dużą część mowy noblowskiej poświęca paktowi Ribbentrop-Mołotow i jego konsekwencjom.

Mowa noblowska! A więc to pisarskie credo, w którym mówi się rzeczy najistotniejsze, w którym zawiera się prawdy najdroższe! Nie mogę się oprzeć i muszę zacytować jej fragment, bo przecież krytycy Czesława Miłosza, ci, którzy nie mając literackiego słuchu, jego ironiczne stwierdzenia cytują jako antypatriotyczne obelżywe sentencje, ci, którzy organizowali protesty przeciw uroczystemu pogrzebowi poety, muszą kiedyś się ocknąć i zacząć czytać naprawdę. Mówił Miłosz w Sztokholmie o 23 sierpnia 1939:

„Dwaj dyktatorzy zawarli wtedy umowę zaopatrzoną w tajną klauzulę o podziale między siebie sąsiednich krajów mających własne stolice, rządy i parlamenty. Oznaczało to nie tylko rozpętanie straszliwej wojny. Wprowadzona znów została kolonialna zasada, w myśl której narody nie są niczym innym niż trzodą – kupowaną, sprzedawaną, całkowicie zależną od woli każdorazowego właściciela. Ich granice, ich prawo do samostanowienia, ich paszporty przestały istnieć. I można się tylko zdumiewać, jeżeli dzisiaj mówi się szeptem, kładąc palec na ustach, o zastosowaniu tej zasady przez dyktatorów czterdzieści lat temu. A przecież niewyznane i niepotępione publicznie występki przeciwko prawom ludzkim są trucizną, która działa powoli i, zamiast przyjaźni, stwarza nienawiść między narodami.

Antologie poezji polskiej podają nazwiska moich przyjaciół, Władysława Sebyły i Lecha Piwowara, oraz datę ich śmierci, 1940. Jest absurdem, że nie wolno napisać, jak zginęli, chociaż każdy w Polsce zna prawdę: podzielili los wielu tysięcy oficerów polskich, rozbrojonych i internowanych przez ówczesnego wspólnika Hitlera, i są pochowani w masowym grobie. I czyż młode pokolenia na Zachodzie, jeżeli w ogóle uczą się historii, nie powinny wiedzieć o dwustu tysiącach ludzi poległych w 1944 roku w Warszawie, mieście skazanym na zagładę przez obu wspólników?” (przemówienie w Akademii, 8 grudnia 1980).

I co? I dziwnie się robi tym, którzy wielbiąc Herberta jako jedynego sprawiedliwego, z Miłosza starali się uczynić szatana i człowieka kompletnie oderwanego od zbiorowości, od wspólnoty. Odpowiadam więc na sztych Krzysztofa Masłonia: tak, Miłosz wspominał o zbrodni katyńskiej wielokrotnie. Tak, wspominał tragedię powstania warszawskiego. Tak, występował w imieniu wspólnoty uciemiężonych przez Sowiety narodów, czuł się ich reprezentantem!

Pojawia się pytanie szersze. Skoro Krzysztof Masłoń, w końcu rozsądny krytyk, serio twierdzi, że Miłosz milczał na temat Katynia (a wzmianki o zbrodni pojawiają się w twórczości poety także w innych miejscach, choćby we wzruszającym tekście o losach pierwowzorów bohaterów „Nad Niemnem”), to może problem jest poważniejszy? Może dotyczy wszystkich prawicowych krytyków, którzy z pasją kreślą czarno-białą wizję literatury polskiej?(A przecież nasz lider polityczny mówił, i powinno to być przesłaniem dla wszystkich krytyków, że nikt nas nie przekona, że białe jest białe, a czarne jest czarne).

Gdy widzę w tym samym numerze „Rzeczpospolitej” ujętą w ramki konstatację pana Zbigniewa Bidakowskiego: „Drugim obiegiem rządził nie cenzor, lecz polityczna poprawność. Swojego nie wolno było krytykować, by nie osłabić własnego obozu”, to zastanawiam się, czy autor tego stwierdzenia naprawdę nie zrozumiał „Małej Apokalipsy” Tadeusza Konwickiego, otwieranej sceną moralnego szantażu, jaki stosuje wobec bohatera upiorny duecik opozycjonistów, czy nie dostrzegł szyderstwa z rodzinnych koneksji antykomunistycznych bojowników, czy nie zauważył kpiny z koncesjonowanej kontestacji pewnego reżysera… czy wreszcie nie widział sporu pokoleniowego w „Rzece podziemnej…”, który doskonale zrekonstruował Bolecki-Malewski? Czy drugoobiegowe pisarstwo Piotra Wierzbickiego jest nieznane Zbigniewowi Bidakowskiemu? A zapiski Tomasza Jastruna sygnującego swoje dzienniki stanu wojennego pseudonimem Charłamp? A zanoty Janusza Andermana? Przecież wymienieni autorzy – owszem, część z nich może być dziś niemiła naszym prawym prawicowym sercom – byli nonkonformistami i atakowali schematy opozycyjnego myślenia. A wspomniany już Włodzimierz Bolecki prowadzący batalię o przywrócenie kulturze polskiej twórczości Józefa Mackiewicza, zdaniem Bidakowskiego, gdzie publikował? Naprawdę, nie w prasie oficjalnej!

Dalej. Gdy czytam rozsiane po prawicowych tytułach zachwyty nad „Doliną nicości” Bronisława Wildsteina zestawiające tę świetną publicystyczną powieść z arcydziełami polskiej literatury, to naprawdę nie wiem, co sądzić o stanie krytyki literackiej. Owszem, zrozumiały jest gest obywatelski: zareklamować dzieło, które na pewno warte jest przeczytania. Ale przecież przeczytania właśnie krytycznego.

Krytycznego, szczególnie przez czytelników wywodzących się z tego samego obozu politycznego co autor. Bo jeśli jeden z nas funduje panoramę społeczną, stara się ująć w powieściowe ramy nasze odczucia i przemyślenia, to zadaniem krytyki jest zobaczyć w „Dolinie nicości” nasze ograniczenia, śmieszność naszych roszczeń, naszą małość i niezdarność w rozumieniu świata.

Wyjąwszy artykuł Krzysztofa Kłopotowskiego, który zasygnalizował część problemów, jakie realnie stawia książka Wildsteina, głos prawicowej krytyki był w zasadzie jednoznaczny i stał się rozpisaną na głosy apoteozą powieści.

Naprawdę czytanie o wzruszeniach, jakie przeżywają krytycy, gdy na kartach powieści Wildsteina odnajdują bliską sobie wizję świata, wyrazy radości, że oto w „Dolinie nicości” zohydzeni zostali nasi wrogowie, a później lektura niby to interpretacji powieści, będących de facto streszczeniem dość przejrzyście wyłożonych tez i perypetii, nie przynosi zaszczytu literaturoznawcom ani też nie posuwa naprzód myślenia o współczesności.

Tym bardziej że dla wizji Wildsteina znamienne jest to, co pominął w swym obrazie Polski. W jego świecie nie ma afery Rywina, która zatrzęsła ustrojem, nie ma „ocknięcia się żubra z drzemki”, nie ma wreszcie kolejnej szansy, a później kompromitacji (niechby i połowicznej) obozu prolustracyjnego i antyukładowego. Przeciwnicy ideologiczni Wildsteina w „Dolinie nicości” kierują się niskimi pobudkami i ich rzekoma ideowość to w gruncie rzeczy cyniczny sposób na zrobienie kariery, a głównych oponentów wystarczy podpatrzyć przy intymnych czynnościach lub wsłuchać w ich plugawe myśli, by nabrać do nich pełnej odrazy.

Autor kreuje świat i ludzi, by ich nienawidzić. Kreśli wizję, jaka na co dzień wyłania się z naszych zmęczonych prawicowych głów.

Oczekiwałbym, że krytycy zamiast informowania, że ich zachwyca, chociażby sprawdzili, co tak naprawdę wywołuje w nich euforię. Co jest im tak bliskie w przygnębiającej „Dolinie nicości”, że traktują powieść jako wyraz własnego światoodczucia. Tak sobie wyobrażam początek dyskusji nad książką.

Nie chodzi mi przecież o jakieś drobiazgowe badanie języka czy artyzmu powieści. Do stwierdzenia, że Wildstein pisarsko jest dość mało finezyjny, nie trzeba głębokich analiz, a zresztą nie dezawuuje to tak bardzo jego twórczości, w końcu i Dostojewski, na którego się powołuje, nie był wirtuozem stylu.

Wymuszone opisy przyrody i poetyzowanie, silenie się na „literackość” powinien z „Doliny nicości” wykreślić mu sprawny redaktor czy kolega.O wiele ciekawszym zagadnieniem jest kreacja świata proponowana przez Bronisława Wildsteina. Ta kreacja mówi wiele o nas wszystkich. I to jest pole do prawdziwego sporu. Sporu, który nie zaistniał.

Narzekam, narzekam, a tak naprawdę chciałbym, by pewnego dnia, gdy tak popiskuję, że król jest nagi, czyjeś silne ramię odciągnęło mnie w głąb wiwatującego tłumu. By jakiś dorosły zawlókł mnie gdzieś w boczną uliczkę i spokojnym głosem wyklarował, że te nieprawdy na temat najwyższej jakości naszych twórców trzeba głosić, bo trwa wojna, trwa wielki cywilizacyjny spór i trzeba zewrzeć szeregi, i trzeba chwalić, co nasze, bo inaczej przepadniemy z kretesem w zestawieniu z Huellemi, czy jak to się tam odmienia, Pilchami, Masłowskimi, Miłoszami i innymi laureatami Nike i inszych nagród.

By ten dorosły powiedział: zgoda, może nasi twórcy nie bez wad, może i czasem dość pokraczna ta nasza sztuka, ale dla dobra sprawy trzeba…Tylko że jakoś nikt się nie kwapi, by mnie wtajemniczyć w te kulisy krytycznych gier, a pomruki, jakie dochodzą do mnie, pokazują, że jest chyba gorzej, niż myślałem. Że oni naprawdę wierzą w nieskazitelnie piękne szaty króla. Że nadeszło kolejne zaćmienie.

Autor jest reżyserem, producentem telewizyjnym i pisarzem. Współtworzył nagrodę branży muzycznej Fryderyk. Wydał zbiór esejów „Marzenie o chuliganie” oraz powieści „Farciarz” i „Umoczeni„

Pozostało 99% artykułu
Literatura
Stanisław Tym był autorem „Rzeczpospolitej”
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Literatura
Reiner Stach: Franz Kafka w kleszczach dwóch wojen
Literatura
XXXII Targi Książki Historycznej na Zamku Królewskim w Warszawie
Literatura
Nowy „Wiedźmin”. Herold chaosu już nadchodzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Literatura
Patrycja Volny: jak bił, pił i molestował Jacek Kaczmarski