Otóż o mordzie polskich oficerów Miłosz pisze zarówno w „Traktacie poetyckim”, jak i „Zniewolonym umyśle” czy „Zdobyciu władzy”.Ba, dużą część mowy noblowskiej poświęca paktowi Ribbentrop-Mołotow i jego konsekwencjom.
Mowa noblowska! A więc to pisarskie credo, w którym mówi się rzeczy najistotniejsze, w którym zawiera się prawdy najdroższe! Nie mogę się oprzeć i muszę zacytować jej fragment, bo przecież krytycy Czesława Miłosza, ci, którzy nie mając literackiego słuchu, jego ironiczne stwierdzenia cytują jako antypatriotyczne obelżywe sentencje, ci, którzy organizowali protesty przeciw uroczystemu pogrzebowi poety, muszą kiedyś się ocknąć i zacząć czytać naprawdę. Mówił Miłosz w Sztokholmie o 23 sierpnia 1939:
„Dwaj dyktatorzy zawarli wtedy umowę zaopatrzoną w tajną klauzulę o podziale między siebie sąsiednich krajów mających własne stolice, rządy i parlamenty. Oznaczało to nie tylko rozpętanie straszliwej wojny. Wprowadzona znów została kolonialna zasada, w myśl której narody nie są niczym innym niż trzodą – kupowaną, sprzedawaną, całkowicie zależną od woli każdorazowego właściciela. Ich granice, ich prawo do samostanowienia, ich paszporty przestały istnieć. I można się tylko zdumiewać, jeżeli dzisiaj mówi się szeptem, kładąc palec na ustach, o zastosowaniu tej zasady przez dyktatorów czterdzieści lat temu. A przecież niewyznane i niepotępione publicznie występki przeciwko prawom ludzkim są trucizną, która działa powoli i, zamiast przyjaźni, stwarza nienawiść między narodami.
Antologie poezji polskiej podają nazwiska moich przyjaciół, Władysława Sebyły i Lecha Piwowara, oraz datę ich śmierci, 1940. Jest absurdem, że nie wolno napisać, jak zginęli, chociaż każdy w Polsce zna prawdę: podzielili los wielu tysięcy oficerów polskich, rozbrojonych i internowanych przez ówczesnego wspólnika Hitlera, i są pochowani w masowym grobie. I czyż młode pokolenia na Zachodzie, jeżeli w ogóle uczą się historii, nie powinny wiedzieć o dwustu tysiącach ludzi poległych w 1944 roku w Warszawie, mieście skazanym na zagładę przez obu wspólników?” (przemówienie w Akademii, 8 grudnia 1980).
I co? I dziwnie się robi tym, którzy wielbiąc Herberta jako jedynego sprawiedliwego, z Miłosza starali się uczynić szatana i człowieka kompletnie oderwanego od zbiorowości, od wspólnoty. Odpowiadam więc na sztych Krzysztofa Masłonia: tak, Miłosz wspominał o zbrodni katyńskiej wielokrotnie. Tak, wspominał tragedię powstania warszawskiego. Tak, występował w imieniu wspólnoty uciemiężonych przez Sowiety narodów, czuł się ich reprezentantem!
Pojawia się pytanie szersze. Skoro Krzysztof Masłoń, w końcu rozsądny krytyk, serio twierdzi, że Miłosz milczał na temat Katynia (a wzmianki o zbrodni pojawiają się w twórczości poety także w innych miejscach, choćby we wzruszającym tekście o losach pierwowzorów bohaterów „Nad Niemnem”), to może problem jest poważniejszy? Może dotyczy wszystkich prawicowych krytyków, którzy z pasją kreślą czarno-białą wizję literatury polskiej?(A przecież nasz lider polityczny mówił, i powinno to być przesłaniem dla wszystkich krytyków, że nikt nas nie przekona, że białe jest białe, a czarne jest czarne).