Pierwszy drukowany w nowym roku tekst do dodatku książkowego nie może nie być o tym, co nas czeka lub nie czeka, tudzież co czeka nas być może w branży wydawniczej w tym właśnie, jak rzadko który oczekiwanym, 2009 roku. Ot, wilcze prawo domorosłych „przewidywaczy” przyszłości – bawić się wróżeniem z byle czego ku uciesze albo zgryzocie szanownych czytelników.
Skoro na początku pojawiło się słowo, nim również kończyć się musi i zaczynać każdy rok. W przypadku zarówno dopiero co byłego, jak i ledwo zaczętego, brzmi ono jednako, a mianowicie: kryzys. Odmieniane tak i owak, nadużywane, powtarzane zarówno podczas bicia karpia, jak i białek na bożonarodzeniowe wypieki (telewizyjne bicie piany także nad wyraz obficie czerpie z istnienia tego rzeczownika w naszym słowniku). Kryzys jest więc w mediach, kryzys jest w bankach, fabrykach i na wigilijnym stole. Dziw byłby to nad dziwy, gdyby nie dotarł na księgarskie lady.
Do ogólnie podłego nastroju na przełomie starego i nowego roku dokładamy jednakże cegiełkę my sami. Przez czarnowidztwo, rysowanie scenariuszy ogólnoświatowej zagłady i rychłego nadejścia pandemonium. Nim pojawią się faktyczne ku temu powody, w naturalny sposób ogranicza to naszą konsumpcję, co skutkować musi wyhamowaniem dostosowanej do rynkowego popytu produkcji, skąd już tylko krok do recesji, w ślad za nią… tak, tak! Do kryzysu!
Nim więc dostrzeżemy niepodważalną ku temu potrzebę, nie duśmy w sobie literackich podniet, nie rezygnujmy z rozwijania czytelniczych pasji i poszukiwań, miłujmy książki tak, jak miłowaliśmy za lepszych ponoć czasów. Nie omijajmy też szerokim łukiem księgarskich kramików czy nawet – a niech tam! – stołów promocyjnych w marketach. Miast w tanim winie topmy rzeczywiste lub tylko domniemane frasunki w najtańszej nawet pulpie literackiej. Nie dawajmy się zwodzić ekonomicznym pseudoautorytetom namawiającym do zaciskania pasa na rzeczach, które owo zaciskanie czynią ciut lżejszym, łatwiej przyswajalnym i akceptowalnym. Nie odmawiajmy też sobie (i pociechom, kochani rodzice) tej frajdy – przez 20 minut dziennie, codziennie!
Wspierajmy zatem przemysł książkowy, bo książka naprawdę jest… dobra na wszystko. Nawet – a może przede wszystkim – na… kryzys.