Toczymy podobne dyskusje, spory i debaty. Jedną z nich jest odwieczny dylemat: bić się czy nie bić? Zderzenie opartej na zimnej analizie Realpolitik z romantycznym „Hej, kto Polak, na bagnety!” bez oglądania się na konsekwencje.
Ta myśl przyszła mi do głowy podczas czytania „Pociągu Kasztnera” kanadyjskiej dziennikarki Anny Porter. To historia wpływowego działacza syjonistycznego z Węgier, który podczas okupacji wszedł w kontakt z architektem Holokaustu Adolfem Eichmannem i podjął z nim niebezpieczną grę. W efekcie długotrwałych zabiegów i wielu spotkań Israelowi Kasztnerowi udało się wykupić 1,6 tys. węgierskich Żydów.
Podobnie jak setki tysięcy ich rodaków ludzie ci zostali zapakowani do pociągu, który zamiast do Auschwitz pojechał do neutralnej Szwajcarii. Rozmawiałem z kilkoma osobami, które znajdowały się w tym pociągu.
Dla nich Kasztner to zbawca i bohater. Innego zdania byli jednak mieszkańcy Izraela, gdzie po wojnie zamieszkał. Kasztner jako „parszywy kolaborant” został zaszczuty przez rodaków.
Jego córka Zsuzsi opowiadała mi, że jej rodzina otrzymywała pogróżki. Na ulicy ludzie na ich widok odwracali głowy, a dzieci z klasy rzucały w nią kamieniami, pluły i nazywały nazistką. Sprawa skończyła się tragicznie. 12 marca 1957 roku Kasztner został zastrzelony przed własnym domem. Nie wybaczono mu tego, że zdecydował się na pertraktacje z wrogiem.