Arendt myślała o procesie Eichmanna zupełnie innymi kategoriami. Odległa jej była jego edukacyjna funkcja, a nacjonalistyczny podtekst budził jej odrazę - nienawidziła nacjonalizmu, nawet w żydowskim wydaniu. Sprzeciwiała się stawianiu w centrum ofiar, życzyła sobie, by był to rzetelny proces Eichmanna, a nie lekcja pokazowa, choćby i w najbardziej szczytnym celu. Polityczno-wychowawcze zadania, jakie postawili przed sądem Ben Gurion i izraelska prokuratura, uznała za nadużycie wymiaru sprawiedliwości. Uważała też, że Eichmanna sądzić należało nie za "zbrodnie przeciwko narodowi żydowskiemu", lecz "przeciwko ludzkości" - przecież uczestniczył on w zabijaniu także przedstawicieli innych narodów. Krytykowała proces za to, że poprzez koncentrację na krzywdach narodu żydowskiego zaprzepaścił szansę zmierzenia się z problemami uniwersalnymi: definicją "zbrodni przeciw ludzkości" czy też "wyraźnym określeniem nowego rodzaju przestępcy dopuszczającego się owej zbrodni". Osoba oskarżonego interesowała ją najbardziej - i wnioski, do jakich doszła, stały się głównym (obok krytyki postawy Żydów w czasie wojny) przedmiotem kontrowersji wokół "Eichmanna w Jerozolimie".
Arendt nie zamierzała - choć wielu krytyków inaczej traktowało jej wywody - tworzyć teorii holokaustu czy jakiejkolwiek innej. W Eichmannie, jak wspomniano, interesowały ją problemy moralności i myślenia. To tym tropem dotarła do sformułowania pojęcia "banalności zła", które przyniosło jej ogromną sławę i niewiele mniej krytyki. To brzmiące jak oksymoron wyrażenie wielu odczytało jako niewybaczalną próbę zdjęcia odpowiedzialności z Eichmanna i lekceważenie grozy dokonanych przez niego zbrodni. Tym bardziej, że Arendt - w przeciwieństwie do kierujących się politycznymi motywami oskarżycieli - z całą mocą podkreślała, że Eichmann był zaledwie pionkiem w grze. Jak pisała, "rolę, jaką odegrał on w Ostatecznym Rozwiązaniu, szalenie wyolbrzymiono - częściowo z powodu jego własnych przechwałek, a po części dlatego, że oskarżeni w procesie norymberskim i w innych procesach usiłowali oczyścić się z zarzutów jego kosztem, a głównie dlatego, że pozostawał w bliskim kontakcie z działaczami żydowskimi, ponieważ był jedynym funkcjonariuszem niemieckim uchodzącym za Čeksperta w sprawach żydowskichC i niczym więcej. Oskarżyciele, którzy oparli swą argumentację na cierpieniach ani odrobinę nie wyolbrzymionych, zupełnie niepotrzebnie wyolbrzymili ową i tak wyolbrzymioną rolę".
Predyspozycje "czystej bezmyślności"
Ale nie to było w gruncie rzeczy dla niej najważniejsze. Udział Eichmanna w eksterminacji Żydów, w roli administratora wysokiego szczebla i posłusznego realizatora zbrodniczych planów, a tym samym niewątpliwie winnego zbrodni ludobójstwa, nie podlegał dyskusji. Podczas gdy oskarżyciele widzieli w czynach Eichmanna rezultat jego skrajnego antysemityzmu i obłąkanej nienawiści do ofiar, w nim samym zaś potwora i urodzonego mordercę, wyjaśnienie Arendt było radykalnie odmienne i w swojej prostocie szokujące. Już na początku procesu, obserwując umieszczonego w szklanej klatce Eichmanna zauważyła, że "nawet nie budzi on grozy". Kilkumiesięczne obserwacje i analizy, jakie poczyniła w trakcie procesu, tylko potwierdziły to pierwsze wrażenie. Eichmann nie był demonem zbrodni ani perwersyjnym sadystą. Był przeraźliwie normalny. "Nie był Jagonem ani Makbetem i nigdy nie postało mu w głowie, by - w ślad za Ryszardem III - postanowić, że Čokaże się łajdakiemC".
"Pomijając to, że z niezwykłą pilnością zabiegał o postępy osobistej kariery, nie kierował się żadnymi pobudkami" - pisała Arendt w "Epilogu" swojej książki. Nie był zajadłym antysemitą, nie wykazywał odruchów nienawiści. "W samej jego pilności nie było niczego zbrodniczego, z pewnością nie zamordowałby swego przełożonego, by zająć jego stanowisko. Nazywając rzecz językiem potocznym - on po prostu nie wiedział, co robi". Banalność zła, którego autorem był Eichmann, polegała na tym, że to "czysta bezmyślność predysponowała go do odegrania roli jednego z największych zbrodniarzy tamtego okresu". Jeśli Arendt zadawała sobie z początku pytanie "co i jak myślał Eichmann wysyłając ludzi na rzeź", to odpowiedź brzmiała: "nie myślał w ogóle". Nie myślał, czyli utracił zdolność odróżniania dobra od zła, innymi słowy - dotknięty był całkowitym zanikiem sumienia. Czy w takiej sytuacji - nazwać ją można stanem niepoczytalności - skazanie go na śmierć było właściwym wyrokiem? Arendt nie doprowadziła swojej analizy do końca. Ale jej teza o "banalności zła" otworzyła nowe pola dyskusji - w naukach prawnych, filozofii, politologii.