Nie da się ominąć nut

Jeśli ktoś nie zna muzycznej tradycji, nie wie, co się działo z melodią, jak ewoluował rytm i harmonia – jest małe prawdopodobieństwo, że dokona w muzyce czegoś nowego - mówi Stanisław Soyka.

Aktualizacja: 23.02.2008 03:09 Publikacja: 23.02.2008 03:08

Nie da się ominąć nut

Foto: Rzeczpospolita

Rz: Czy dla polskiego muzyka lepiej było się urodzić w 1959 r., tak jak pan – czy po 1989 r., kiedy odzyskiwaliśmy niepodległość?

Dramaturgia objawiania się talentu i wchodzenia na muzyczną scenę się nie zmieniła. Różnice pokoleniowe można dojrzeć jednak w edukacji muzycznej. Do 1989 r. jej poziom był wyższy. Myślę z wielką wdzięcznością o profesorach, którzy przekazali mi mnóstwo wiedzy. Wiedziałem, że do bycia muzykiem trzeba się przygotować. Uczyłem się więc historii muzyki, harmonii, nut i kształciłem słuch. Ludzie zwykle nie wiedzą, że muzyka jest językiem, który ma swoje pismo, czyli nuty. Jestem zdumiony, że młodzi muzycy, ci ze sceny pop, w ogóle się nimi nie posługują. Nagrywając muzykę, na ekranie komputera widzą wykresy i krzywe stworzone przez informatyków. Rozszyfrowują je bezbłędnie – ja nie jestem w stanie. Ale też nie muszę, bo potrafię zapisać muzykę w nutach. A oni nie. I jest kłopot, kiedy mamy zagrać razem. Jak się mamy porozumieć? Jest też problem, kiedy trzeba dostarczyć utwór do ZAIKS czy innej organizacji zarządzającej prawami autorskimi. Dlatego powstał cały sektor usługowy pracujący dla tych, którzy nie znają muzycznego pisma. Całkiem dobrze prosperuje. Komputery komputerami, ale nuty są jednak nie do ominięcia!

Czy brak wiedzy fachowej przeszkadza w codziennej komunikacji?

Jeśli ktoś nie zna muzycznej tradycji, nie wie, co się działo z melodią, jak ewoluował rytm i harmonia – jest małe prawdopodobieństwo, że dokona w muzyce czegoś nowego. Muzyczny analfabetyzm objawia się przede wszystkim w myśleniu o melodii. Ilekroć spotykam się z młodymi twórcami, zazwyczaj chcą, żebym dołożył do ich nagrania moją melodię – bo ja myślę melodycznie. Wiadomo, że melodia zaczynała zanikać w muzyce dzięki awangardzie. Ale Górecki, Kilar czy Penderecki, których miałem przyjemność spotkać, już w latach 60. oddalali się od awangardy i wracali do melodii, do muzyki.

Wielu młodych muzyków nie ma zielonego pojęcia o dorobku The Beatles i The Rolling Stones. Czołowa polska wokalista młodego pokolenia dopiero po tym, jak debiutowała w “Idolu” i odniosła sukces, poznała nagrania Ewy Bem z lat 70.

Bierze się to z wielości muzycznych zdarzeń – nie można wiedzieć o wszystkim – ale też z ignorancji i kultu nowości. To, co ma miesiąc, jest stare, a to, co rok – jest już zamierzchłą przeszłością. Musimy gnać do przodu. Czy naprawdę? Ksiądz Józef Tischner powiedział, że rok 1989 przyniósł nam nieszczęsny dar wolności i dlatego musimy się uczyć dokonywać wyboru.

Kto pana zdaniem dokonał pozytywnego wyboru w polskiej muzyce?

Wciąż rodzą się wielkie talenty. Dotyczy to każdej generacji. Mam na myśli Kayah, Kasię Nosowską, Edytę Bartosiewicz, Annę Marię Jopek.

A z młodszych?

Pogodno. Jacek “Budyń” Szymkiewicz, wielki fan Johna Coltrane’a. Sistars, które odnalazły polski język soulowy. Spotkałem się z nimi dziesięć lat temu podczas warsztatów jazzowych w Puławach. Wśród adeptów były siostry Przybysz, którym po pierwszym przesłuchaniu powiedziałem: dziewczyny, co wy tu jeszcze robicie, powinnyście założyć zespół i zacząć profesjonalnie śpiewać! Nie minął rok, półtora, a zaczęły koncertować tydzień w tydzień w klubie Muza pod szyldem Sistars.

Czy “Idol” i pokrewne mu programy przekonały pana, że dziś śpiewać każdy może?

Może. I powinien! Śpiew ma zdrowy wpływ na somatykę. Wspólne śpiewanie wspaniale wpływa na więzi społeczne. Co się zaś tyczy programów z rodziny “Idola”, nie uważam ich za programy muzyczne. To jest po prostu szmira, chociaż nie gorączkowałbym się zbytnio, bo przeminie jak dziecięca choroba. Martwi mnie tylko, że w telewizjach o wiele częściej od artystów występują “cywile”, bo tak najtaniej.

Co pan myśli o Michale Wiśniewskim? Był przynajmniej sobą. Nie udawał.

Był i jest, jak się zdaje. Koncerty Ich Troje miały rozmach, jakiego wcześniej na polskiej scenie nie było. Michał Wiśniewski łączy mi się z artystami ludowymi, takimi jak Janusz Laskowski czy wykonawcy disco polo. Oni spełnili oczekiwania mas. I nie mam nic przeciwko temu. A co pan sądzi o Dodzie?

Niewiele o niej myślę. Ale uważam, że w rynkowych patologiach doszliśmy do ściany. Wkrótce wszystko się wyjaśni i już za dekadę będzie lepiej. Mimo wielości muzycznych fast foodów nie ginie zdrowa potrzeba muzyki, która jest sztuką. Nawet muzyka części artystów dawnej sceny disco polo zaczęła sublimować. Oczywiście, to nie są widowiskowe metamorfozy, ale widać zmiany. Znałem zresztą to środowisko, bo jestem z pierwszego pokolenia urodzonego w mieście. Miałem wiele do czynienia z chłopakami z remiz, uczyłem się od nich piosenek. To byli górnicy, gajerzy, którzy w sobotę z wielką miłością cięli na weselu i kochali swoje kawałki. Grali z wielkim zaangażowaniem, a nawet wdziękiem.

Co pan teraz robi?

Dużo koncertuję.

To wiadomo, jak żadna inna polska gwiazda, nawet w małych miejscowościach, i to w czasach, kiedy Kora Jackowska mówi, że może sobie pozwolić wyłącznie na komfort zamkniętych, dobrze płatnych koncertów.

Słodka jest Kora. Ja też gram koncerty zamknięte. Ale nie tylko. Często słyszę: “O, nie dość, że pan przyjechał, to jeszcze grał pan dwie godziny. Niesamowite!”.

Już na początku lat 90. mówił pan o sobie i Januszu Yaninie Iwańskim, że jesteście wędrownymi grajkami. Tak mogą mówić wybitni artyści, którzy cenią rzemiosło.

Albo racjonaliści.

Co gna pana po dziurawych polskich drogach, do miejsc, gdzie diabeł mówi dobranoc?

Gram wszędzie tam, gdzie mnie wołają.

Dla pieniędzy?

Dla pieniędzy, ale też nie za bardzo sobie wyobrażam taką sytuację, że nie koncertuję. To jest dla mnie ukochane zajęcie, błogosławieństwo, które sprawiało, że przestawał mnie boleć ząb. Koncert to dwie godziny, kiedy wyzwalam się z codzienności. A trzy lata temu zyskałem kolejną podnietę do grania. Powstał zespół, sekstet. Mamy pracownię w Wąchocku.

Żartuje pan teraz.

Chodzi o ten sam Wąchock, który jest znany z dowcipów, ale jest też Wąchock całkiem serio – cysterski, z tradycją AK i “Ponurego”. Nawiasem mówiąc, żarty o Wąchocku były jedną z pierwszych komunistycznych akcji propagandowych nowego typu, służących zdeprecjonowaniu miasta, którego piękna i nieomal tysiącletnia historia kłóciła się z socjalistycznym etosem sąsiednich Starachowic. Wracając do zespołu. Nasze spotkanie określiłbym muzycznym cudem na miarę mojej współpracy z Januszem Yaniną Iwańskim, z którym niczego nie musieliśmy sobie tłumaczyć. Zespół nazywa się Soyka Sekstet +. Wśród nas jest trzech perkusistów. Uznałem, że trzeba wrócić do tradycji gry zespołowej i rytmu.

Co to znaczy?

Tacy perkusiści, jak Gene Krupa, Billy Cobham czy John Bonham, byli wirtuozami gry na zestawie perkusyjnym – sami grali stopą na dużym basowym bębnie oraz pałkami na werblu i talerzach. To oczywiście fascynująca, wielka sztuka w wykonaniu jednego człowieka. Historia rytmu jest jednak inna: na instrumentach perkusyjnych grało – w zespole bądź orkiestrze – kilku bądź kilkunastu instrumentalistów. Wracamy do tej tradycji i to sprawia, że zaczynamy osiągać unikatowe, świeże brzmienie. Kuba Soyka, mój syn, gra podstawowy, tłusty, soulowy rytm na basowym bębnie; odpowiada również za werbel. Michał Zduniak obsługuje czynele i talerze. Wypełnia naszą muzykę wilgotnymi brzmieniami. Trzecim perkusistą jest jego eminencja Zbigniew “Uhuru” Brysiak operujący na perkusjonalniach – wynajduje spalone sztabki na śmietniku, które po przewierceniu dziurek i powieszeniu na giętkim druciku dają niebywałe brzmienie. Używa też puszek od filmów i wielu innych postindustrialnych przedmiotów. Koledzy perkusiści nie ścigają się ze sobą, tylko tworzą jedną muzyczną, bogatą w barwy fakturę. Gitarzystą jest Przemek Greger, niebywały kolorysta z podziemia jazzowego w Łodzi, założyciel formacji Hot Asterix. Na basie gra Mario Matysek, samouk. Byłem kompletnie zmęczony basistami, którzy tak wiele potrafią, że chcą grać i wysoko, i nisko, i dużo, a mnie wciąż brakowało rytmicznego fundamentu. Mario buduje ten fundament. Od trzech lat spotykamy się w Wąchocku. Naprawdę nigdy w życiu nie pracowałem tak dużo i chętnie jak teraz.

A dlaczego Wąchock?

Michał Zduniak ma tam piękną posiadłość. Oborę zbudowaną z grubych kamoli postanowił przysposobić na pracownię. Gdy się okazało, że obora ma świetną akustykę, zaczęliśmy ją wyposażać w sprzęt. Od zeszłego lata nagrywamy u siebie.

Czy szykuje się pan do nowego otwarcia w karierze?

W marcu 2009 r. chcemy wydać album, prawdopodobnie kilkupłytowy. Nie chcę tego szczególnie akcentować, ale tak się złożyło, że na marzec 2009 r. przypadnie 30. rocznica wydania mojego debiutanckiego albumu nagranego w Filharmonii Narodowej. Na jednej z płyt zagra sekstet i goście, wśród których główną rolę odegrają siostry Przybysz. Są dla mnie przykładem szlachetnej postawy młodego pokolenia. Przecież nagrały dwie przebojowe płyty, niedawno wyszła trzecia z przebojami Sistars, wszystko gra, a one mówią: “już dość ciągnięcia łacha”. Postanowiły się odłączyć od orkiestry, by rozwijać się indywidualnie. Wyszła płyta Pauliny. Wiem, że ma się też ukazać album Natalii. Nie boją się, że znikną z muzycznej sceny, bo są fachowcami. Oczarowały nas. Kiedy przyjeżdżały na pierwsze sesje – z wrażenia mówiliśmy wierszem.

Liryczna reakcja.

Imponowały nam totalną czystością. Nie piją kawy, o dziesiątej wieczorem idą spać. Ale w studiu, choć wyglądają na drobinki, brzmią jak cztery grube Murzyny. Wszystko pojmują w lot. Wystarczy im zaintonować. Czują się odpowiedzialne za treści, które śpiewają. To są dziewczyny, po których od razu widać, że śpiewało się w ich domu i śpiewa się nadal, a nie konsumowało muzykę przez szybę telewizora czy komputera. Dla nich śpiew jest naturalnym sposobem komunikowania się.

Ciekawe, że przed laty odkrył pan siostry Przybysz, a teraz się odnaleźliście.

To, że jesteśmy razem z Siostrami, jest naturalne. To jest piękno naszego muzycznego cechu. Kiedy debiutowałem w 1977 r., Jarosław Śmietana zaprosił mnie do Extra Ballu. Czułem się, jakbym Pana Boga złapał za nogi, bo nie miałem jeszcze godziny repertuaru. Mistrz mnie przyuważył i uznał, że ze mnie może coś być. Zacząłem praktykować, bo muzyk tylko od mistrzów może się czegoś nauczyć. Trzeba czeladnikować. A potem przekazywać wiedzę i doświadczenia młodym.

Co będzie na innych płytach?

Zaśpiewam wiersze polskich poetów w kameral- nych, czasem wręcz ascetycznych aranżacjach. Poproszony o udział w projekcie “Wyspiański underground” w nowohuckim Teatrze Łaźnia, napisałem dwie kompozycje. Zanurkowałem też w poezję Miłosza. Z rzeczy wcześniejszych śpiewam “Który skrzywdziłeś człowieka prostego”, a z ostatnich “Stary człowiek ogląda TV”. Genialny wiersz: “Może byście jednak popłakali?/ Zamiast szczerzyć zęby i fikać koziołki dla pełnej sali/ Do krótkiego choćby namysłu istnieją niejakie powody/ Wiem ja o tym nie ja jeden”. Zaśpiewam też Herberta “Czułość”. Myślę również o luksusowym wyborze różnych koncertowych nagrań nigdy wcześniej niewydanych, można powiedzieć, że bootlegów – na przykład Szekspirowskie sonety z Simpsons Theatre w Chicago, gdzie nasz występ uznano za koncert miesiąca. Będzie “Tryptyk rzymski” z Bolonii oraz Soyka & Yanina z Paryża. Nie dlatego, że z Paryża: po prostu zagraliśmy z czadem.

Czuje pan potrzebę zaznaczenia swojej obecności na rynku muzycznym?

Ależ ja na tym rynku byłem wciąż obecny! W ciągu ostatnich kilku lat wydałem przecież kilka albumów: “Soykanova”, “Tryptyk rzymski” i “Soyka Sings Love Songs”. Potem wyszedł limitowany album koncertowy w nakładzie 1000 egzemplarzy. Ale jednocześnie chciałem, tak jak na zachodnich rynkach, udostępnić wszystkie piosenki online – do kupienia pojedynczo, bo dzięki Internetowi wróciła na świecie moda na single. Ale proszę sobie wyobrazić, że portale internetowe nie chciały słyszeć o przystępnej dla nabywców cenie – jedna piosenka w Internecie za 1 złoty plus VAT, poniżej równowartości 1 euro. Niestety, to jest bolączka polskiej fonografii, która zamiast dużo i tanio – woli sprzedawać drogo i mało. To dlatego sprzedaż muzyki w Internecie im nie idzie.

Ostatnio wysłuchałem pana albumów z lat 90. – “Acoustic”, “Neopositiv”, “Radical Graża”. Nikt już nie nagrywa takich mocnych muzycznie, wykonawczo i literacko płyt. Myśli pan o takiej popularności jak na początku lat 90.?

Chociaż burze zbiorowej histerii na moim punkcie minęły, to sale mam wciąż pełne. Są w Polsce melomani, którzy nie chcą słuchać muzyki z list przebojów, tańczyć na koncertach i wariować. Nie mam szansy być sensacją, co nie znaczy, że już nigdy nie zainteresuję słuchaczy.

Tina Turner, Santana, Rod Stewart po latach nagrali płyty i okazało się, że znowu byli najważniejsi.

To prawda. Słyszałem podziękowania jakiegoś młodego czarnego zespołu na gali Grammy. Dziękowali Stevie Wonderowi, że nie nagrał w tym roku żadnej płyty. Starzy mistrzowie są wciąż w grze, bo buntowniczy potencjał rock and rolla już się wyczerpał. Może mieć znaczenie jedynie jako doświadczenie pokoleniowe w wieku dojrzewania.

Był pan ostatnim polskim artystą, który po 1989 r. zdobył wielką popularność u wielu pokoleń, nie idąc przy tym na artystyczny kompromis. I śpiewał pan o ważnych sprawach, na przykład o tolerancji.

Bez przesady. Byli i inni. Ale miałem szczęście, że nie musiałem używać żadnych medialnych i promocyjnych tricków. Mogłem być szczery i prostolinijny. Teraz czasami pytają mnie taksówkarze: “Dlaczego nie ma pana w telewizji?”. Nie ma mnie, bo u nas media mogą być samowolne. Gdy zainteresowanie CD spada, a muzyki online się nie kupuje, za darmo jest dostępna tylko szmira. Tymczasem na tak zwanym Zachodzie nadawcy muszą się liczyć ze zdaniem i gustem publiczności, która kupuje muzykę. To, kto ile sprzedał albumów, wpływa na decyzje nadawców i treść programów. A poza tym mam wrażenie, że zbyt mało używamy instrumentów prawnych, by wpływać na program i misyjność mediów, jak to się robi w innych krajach europejskich.

Ostatnio Radiohead nie przedłużyło kontraktu z EMI i wydało płytę online. Teraz dystrybuuje ją przez niezależną firmę i przed kilka tygodni była najczęściej kupowanym na świecie albumem. To niesamowite. Co pan o tym sądzi?

Słyszałem takie głosy: nie nagrywam nic, bo jest Internet, gdzie wszystko kradną. Co ukradną? Niektórzy artyści nie rozumieją, że publiczność musi mieć szansę poznać nowości, zanim zapała do nich żądzą. Skąd ludzie mają wiedzieć, kto co nagrał? Z radia i telewizji, które odgrzewają stare muzyczne kotlety? Patrząc na to wszystko, coraz silniej czuję, że nie mam czasu, żeby zajmować się show- -biznesem. Ty bardziej że odkryłem ostatnio program komputerowy Sibelius dla kompozytorów. Tak wszedłem w trzecie tysiąclecie. Jeszcze całkiem niedawno kompozytor, który napisał partyturę, dopiero kiedy miał próby z orkiestrą, zaczynał robić korekty, mógł zinstrumentalizować utwór, sprawdzić, jak brzmią klarnety z puzonami i wiolonczelą. Sibelius w moim komputerze przypomina szafę, z której wyciągam instrumenty, i po napisaniu partytury odbywam próbę z wirtualną orkiestrą w domu. Nieprawdopodobna rewolucja. Kiedy z pomocą syna nauczyłem się używać programu, przytrafił mi się wieczór kompozytorskiej satysfakcji – patrzyłem na komputer i z przyjemnością myślałem, że on sam nic nie skomponuje. A ja i owszem! I zacząłem kompo- nować nie tylko piosenki, zacząłem próbować sił w innych formach instrumentalnych. Jeśli chodzi o komponowanie, byłem wtórnym analfabetą. Poza okresem studiów nie komponowałem. Byłem jazzmanem. Żeśmy się bawili! Wmawiałem sobie, że należę do grona specjalizującego się w małych formach muzycznych. Dopiero po “Tryptyku” ośmieliłem się myśleć o dłuższej formie. Żałuję tylko, że mam mało czasu na komponowanie, bo koncertuję, nagrywam. Ale obiecuję sobie, że będę zmieniał proporcje między różnymi obowiązkami w moim kalendarzu, żeby mieć więcej czasu na komponowanie. A jednocześnie wiem, że moja muzyczna reputacja opiera się na dotychczasowych dokonaniach. Nagrałem 31 albumów. Nie mogę o tym zapominać.

Czy wiedza paraliżuje?

Broń Boże, nie sądzę, żeby można wiedzieć zbyt wiele. Chciałbym wiedzieć o wiele więcej.

Rz: Czy dla polskiego muzyka lepiej było się urodzić w 1959 r., tak jak pan – czy po 1989 r., kiedy odzyskiwaliśmy niepodległość?

Dramaturgia objawiania się talentu i wchodzenia na muzyczną scenę się nie zmieniła. Różnice pokoleniowe można dojrzeć jednak w edukacji muzycznej. Do 1989 r. jej poziom był wyższy. Myślę z wielką wdzięcznością o profesorach, którzy przekazali mi mnóstwo wiedzy. Wiedziałem, że do bycia muzykiem trzeba się przygotować. Uczyłem się więc historii muzyki, harmonii, nut i kształciłem słuch. Ludzie zwykle nie wiedzą, że muzyka jest językiem, który ma swoje pismo, czyli nuty. Jestem zdumiony, że młodzi muzycy, ci ze sceny pop, w ogóle się nimi nie posługują. Nagrywając muzykę, na ekranie komputera widzą wykresy i krzywe stworzone przez informatyków. Rozszyfrowują je bezbłędnie – ja nie jestem w stanie. Ale też nie muszę, bo potrafię zapisać muzykę w nutach. A oni nie. I jest kłopot, kiedy mamy zagrać razem. Jak się mamy porozumieć? Jest też problem, kiedy trzeba dostarczyć utwór do ZAIKS czy innej organizacji zarządzającej prawami autorskimi. Dlatego powstał cały sektor usługowy pracujący dla tych, którzy nie znają muzycznego pisma. Całkiem dobrze prosperuje. Komputery komputerami, ale nuty są jednak nie do ominięcia!

Pozostało jeszcze 92% artykułu
Kultura
Łazienki Królewskie w Warszawie: długa majówka
Kultura
Perły architektury przejdą modernizację
Kultura
Afera STOART: czy Ministerstwo Kultury zablokowało skierowanie sprawy do CBA?
Kultura
Cannes 2025. W izraelskim bombardowaniu zginęła bohaterka filmu o Gazie
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Kultura
„Drogi do Jerozolimy”. Wystawa w Muzeum Narodowym w Warszawie
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne