W marcu 2009 r. chcemy wydać album, prawdopodobnie kilkupłytowy. Nie chcę tego szczególnie akcentować, ale tak się złożyło, że na marzec 2009 r. przypadnie 30. rocznica wydania mojego debiutanckiego albumu nagranego w Filharmonii Narodowej. Na jednej z płyt zagra sekstet i goście, wśród których główną rolę odegrają siostry Przybysz. Są dla mnie przykładem szlachetnej postawy młodego pokolenia. Przecież nagrały dwie przebojowe płyty, niedawno wyszła trzecia z przebojami Sistars, wszystko gra, a one mówią: “już dość ciągnięcia łacha”. Postanowiły się odłączyć od orkiestry, by rozwijać się indywidualnie. Wyszła płyta Pauliny. Wiem, że ma się też ukazać album Natalii. Nie boją się, że znikną z muzycznej sceny, bo są fachowcami. Oczarowały nas. Kiedy przyjeżdżały na pierwsze sesje – z wrażenia mówiliśmy wierszem.
Liryczna reakcja.
Imponowały nam totalną czystością. Nie piją kawy, o dziesiątej wieczorem idą spać. Ale w studiu, choć wyglądają na drobinki, brzmią jak cztery grube Murzyny. Wszystko pojmują w lot. Wystarczy im zaintonować. Czują się odpowiedzialne za treści, które śpiewają. To są dziewczyny, po których od razu widać, że śpiewało się w ich domu i śpiewa się nadal, a nie konsumowało muzykę przez szybę telewizora czy komputera. Dla nich śpiew jest naturalnym sposobem komunikowania się.
Ciekawe, że przed laty odkrył pan siostry Przybysz, a teraz się odnaleźliście.
To, że jesteśmy razem z Siostrami, jest naturalne. To jest piękno naszego muzycznego cechu. Kiedy debiutowałem w 1977 r., Jarosław Śmietana zaprosił mnie do Extra Ballu. Czułem się, jakbym Pana Boga złapał za nogi, bo nie miałem jeszcze godziny repertuaru. Mistrz mnie przyuważył i uznał, że ze mnie może coś być. Zacząłem praktykować, bo muzyk tylko od mistrzów może się czegoś nauczyć. Trzeba czeladnikować. A potem przekazywać wiedzę i doświadczenia młodym.
Co będzie na innych płytach?
Zaśpiewam wiersze polskich poetów w kameral- nych, czasem wręcz ascetycznych aranżacjach. Poproszony o udział w projekcie “Wyspiański underground” w nowohuckim Teatrze Łaźnia, napisałem dwie kompozycje. Zanurkowałem też w poezję Miłosza. Z rzeczy wcześniejszych śpiewam “Który skrzywdziłeś człowieka prostego”, a z ostatnich “Stary człowiek ogląda TV”. Genialny wiersz: “Może byście jednak popłakali?/ Zamiast szczerzyć zęby i fikać koziołki dla pełnej sali/ Do krótkiego choćby namysłu istnieją niejakie powody/ Wiem ja o tym nie ja jeden”. Zaśpiewam też Herberta “Czułość”. Myślę również o luksusowym wyborze różnych koncertowych nagrań nigdy wcześniej niewydanych, można powiedzieć, że bootlegów – na przykład Szekspirowskie sonety z Simpsons Theatre w Chicago, gdzie nasz występ uznano za koncert miesiąca. Będzie “Tryptyk rzymski” z Bolonii oraz Soyka & Yanina z Paryża. Nie dlatego, że z Paryża: po prostu zagraliśmy z czadem.
Czuje pan potrzebę zaznaczenia swojej obecności na rynku muzycznym?
Ależ ja na tym rynku byłem wciąż obecny! W ciągu ostatnich kilku lat wydałem przecież kilka albumów: “Soykanova”, “Tryptyk rzymski” i “Soyka Sings Love Songs”. Potem wyszedł limitowany album koncertowy w nakładzie 1000 egzemplarzy. Ale jednocześnie chciałem, tak jak na zachodnich rynkach, udostępnić wszystkie piosenki online – do kupienia pojedynczo, bo dzięki Internetowi wróciła na świecie moda na single. Ale proszę sobie wyobrazić, że portale internetowe nie chciały słyszeć o przystępnej dla nabywców cenie – jedna piosenka w Internecie za 1 złoty plus VAT, poniżej równowartości 1 euro. Niestety, to jest bolączka polskiej fonografii, która zamiast dużo i tanio – woli sprzedawać drogo i mało. To dlatego sprzedaż muzyki w Internecie im nie idzie.
Ostatnio wysłuchałem pana albumów z lat 90. – “Acoustic”, “Neopositiv”, “Radical Graża”. Nikt już nie nagrywa takich mocnych muzycznie, wykonawczo i literacko płyt. Myśli pan o takiej popularności jak na początku lat 90.?
Chociaż burze zbiorowej histerii na moim punkcie minęły, to sale mam wciąż pełne. Są w Polsce melomani, którzy nie chcą słuchać muzyki z list przebojów, tańczyć na koncertach i wariować. Nie mam szansy być sensacją, co nie znaczy, że już nigdy nie zainteresuję słuchaczy.
Tina Turner, Santana, Rod Stewart po latach nagrali płyty i okazało się, że znowu byli najważniejsi.
To prawda. Słyszałem podziękowania jakiegoś młodego czarnego zespołu na gali Grammy. Dziękowali Stevie Wonderowi, że nie nagrał w tym roku żadnej płyty. Starzy mistrzowie są wciąż w grze, bo buntowniczy potencjał rock and rolla już się wyczerpał. Może mieć znaczenie jedynie jako doświadczenie pokoleniowe w wieku dojrzewania.
Był pan ostatnim polskim artystą, który po 1989 r. zdobył wielką popularność u wielu pokoleń, nie idąc przy tym na artystyczny kompromis. I śpiewał pan o ważnych sprawach, na przykład o tolerancji.
Bez przesady. Byli i inni. Ale miałem szczęście, że nie musiałem używać żadnych medialnych i promocyjnych tricków. Mogłem być szczery i prostolinijny. Teraz czasami pytają mnie taksówkarze: “Dlaczego nie ma pana w telewizji?”. Nie ma mnie, bo u nas media mogą być samowolne. Gdy zainteresowanie CD spada, a muzyki online się nie kupuje, za darmo jest dostępna tylko szmira. Tymczasem na tak zwanym Zachodzie nadawcy muszą się liczyć ze zdaniem i gustem publiczności, która kupuje muzykę. To, kto ile sprzedał albumów, wpływa na decyzje nadawców i treść programów. A poza tym mam wrażenie, że zbyt mało używamy instrumentów prawnych, by wpływać na program i misyjność mediów, jak to się robi w innych krajach europejskich.
Ostatnio Radiohead nie przedłużyło kontraktu z EMI i wydało płytę online. Teraz dystrybuuje ją przez niezależną firmę i przed kilka tygodni była najczęściej kupowanym na świecie albumem. To niesamowite. Co pan o tym sądzi?
Słyszałem takie głosy: nie nagrywam nic, bo jest Internet, gdzie wszystko kradną. Co ukradną? Niektórzy artyści nie rozumieją, że publiczność musi mieć szansę poznać nowości, zanim zapała do nich żądzą. Skąd ludzie mają wiedzieć, kto co nagrał? Z radia i telewizji, które odgrzewają stare muzyczne kotlety? Patrząc na to wszystko, coraz silniej czuję, że nie mam czasu, żeby zajmować się show- -biznesem. Ty bardziej że odkryłem ostatnio program komputerowy Sibelius dla kompozytorów. Tak wszedłem w trzecie tysiąclecie. Jeszcze całkiem niedawno kompozytor, który napisał partyturę, dopiero kiedy miał próby z orkiestrą, zaczynał robić korekty, mógł zinstrumentalizować utwór, sprawdzić, jak brzmią klarnety z puzonami i wiolonczelą. Sibelius w moim komputerze przypomina szafę, z której wyciągam instrumenty, i po napisaniu partytury odbywam próbę z wirtualną orkiestrą w domu. Nieprawdopodobna rewolucja. Kiedy z pomocą syna nauczyłem się używać programu, przytrafił mi się wieczór kompozytorskiej satysfakcji – patrzyłem na komputer i z przyjemnością myślałem, że on sam nic nie skomponuje. A ja i owszem! I zacząłem kompo- nować nie tylko piosenki, zacząłem próbować sił w innych formach instrumentalnych. Jeśli chodzi o komponowanie, byłem wtórnym analfabetą. Poza okresem studiów nie komponowałem. Byłem jazzmanem. Żeśmy się bawili! Wmawiałem sobie, że należę do grona specjalizującego się w małych formach muzycznych. Dopiero po “Tryptyku” ośmieliłem się myśleć o dłuższej formie. Żałuję tylko, że mam mało czasu na komponowanie, bo koncertuję, nagrywam. Ale obiecuję sobie, że będę zmieniał proporcje między różnymi obowiązkami w moim kalendarzu, żeby mieć więcej czasu na komponowanie. A jednocześnie wiem, że moja muzyczna reputacja opiera się na dotychczasowych dokonaniach. Nagrałem 31 albumów. Nie mogę o tym zapominać.
Czy wiedza paraliżuje?
Broń Boże, nie sądzę, żeby można wiedzieć zbyt wiele. Chciałbym wiedzieć o wiele więcej.