W pamięci zapadną wszystkim przynajmniej trzy momenty koncertu. Intrygująco zabrzmiał temat „When We Were Free” znany z albumu „Day Trip”, ale wykonany tak, jakby muzycy komponowali go na nowo. Każdy mógł się tu popisać swymi umiejętnościami.
Niesamowity był moment, kiedy Christian McBride przejął od Metheny’ego prowadzenie linii melodycznej i wręcz zaśpiewał ją na swym potężnym kontrabasie. To była wirtuozeria na najwyższym poziomie. A w finale utworu, kiedy po solowych popisach muzycy znowu razem zagrali temat, jaśniej rozbłysły światła, potęgując wrażenie uczestniczenia w wielkim wydarzeniu.
Natomiast czerwonymi reflektorami podkreślony został psychodeliczny efekt utworu zagranego zupełnie swobodnie, we free-jazzowym stylu. Słychać tu było echa współpracy gitarzysty z saksofonistą Ornette’em Colemanem, właśnie twórcą free.
Największe wrażenie zrobił na mnie pierwszy bis – eksperymentalna kompozycja zagrana z rockowym animuszem. Metheny’emu i jego kompanom obce są proste akordy. McBride efektownie szarpał struny kontrabasu, Sanchez wybijał rytmy, których metrum trudno było policzyć, a brzmienie elektrycznej gitary lidera grupy przypominało eksperymentalny album „Zero Tolerance for Silence”. Okazało się, że nawet bardzo ambitne utwory mogą być melodyjne i przystępne dla publiczności.
Nawet bardzo ambitne utwory mogą być przystępne dla publiczności