Wolność i zbrodnia

To nie jest kryminał. O najnowszej powieści Bronisława Wildsteina

Publikacja: 16.09.2012 16:00

Wolność i zbrodnia

Foto: Uważam Rze, Rafał Zawistowski Rafał Zawistowski

Red

"Ukrytego"

– najnowszą powieść

Bronisława Wildsteina

– czyta się jednym tchem jak kryminał: zagadkowa śmierć trzech osób powiązanych ze środowiskiem warszawskiej celebryckiej bohemy, śledztwo prowadzone przez bezkompromisowego policjanta i zatuszowanie całej sprawy przez „czynniki wyższe", cała perypetia zaś przedstawiona jest na tle prowokacji politycznych i gorszących ekscesów wokół krzyża pod Pałacem Prezydenckim latem 2010 r. – oto w największym skrócie fabuła i świat przedstawiony w książce.

Oczywiście nie jest to kryminał. Obrana konwencja to jedynie forma – forma komentująca treść, mówiąca: jaka rzeczywistość, taka narracja; jaki świat, taki opis. W obranej konwencji zawarta jest ocena przedstawionego przedmiotu – ocena negatywna, oskarżycielska.

Po zakrojonym na szerszą miarę, wielowarstwowym i wielowątkowym „Czasie niedokonanym", będącym próbą przedstawienia współczesnej historii Polski na tle intelektualnych i politycznych prądów XX w. w skali europejskiej czy nawet światowej, autor powraca do węższej perspektywy, przyjętej w „Dolinie nicości". W tamtej powieści dokonał on bezwzględnego rozrachunku z III RP: ukazał, jak mści się na państwie i wspólnocie brak aktu sprawiedliwości dziejowej, niedopuszczenie do rozliczenia PRL i idące w ślad za tym tysięczne zaniechania i zaniedbania we wszelkich dziedzinach życia publicznego. Oto społeczeństwo aspirujące przez lata zniewolenia i upodlenia do wyżyn „etyki solidarności" lub choćby równiny, gdzie kultywuje się wartości elementarne, zeszło niepostrzeżenie w biblijną „dolinę nicości" i tak się w niej zatraciło, że poza nielicznymi jednostkami nie zdaje już sobie sprawy, gdzie jest i co się z nim dzieje. Ten przygnębiający obraz miał wstrząsnąć opinią publiczną. Wzywał do przebudzenia się i do opamiętania. Minęło kilka lat. W świadomości społecznej rzeczywiście coś drgnęło, a nawet pojawiły się nieśmiałe próby naprawy i odnowy, ale – jakby w reakcji na to – w 2010 r. doszło do wydarzenia, które nie tyle zahamowało ów proces, lecz radykalnie pogorszyło sytuację i pogłębiło kryzys. Ten właśnie splot okoliczności obrał Bronisław Wildstein za punkt wyjścia swej najnowszej powieści.

Zarzuty, jakie tej prozie stawiają niektórzy krytycy – że „płaska", „publicystyczna" – są nierzetelne lub głupie

Jej dwoma równorzędnymi i osobliwie symetrycznymi protagonistami są Ksawery Starowin i Julian Rosa. Ten pierwszy to modny artysta plastyk, autor „kultowych instalacji", w których „mierzy się z tradycją chrześcijańską", dokonując dekonstrukcji jej rozmaitych symboli, prywatnie zaś – arogancki playboy i uwodziciel, syn głośnego pisarza, uznawanego przez władze i media za wielki autorytet oraz świętą krowę. Drugi to spec od PR i wizerunku, wymyślacz strategii reklamowych i promocyjnych, słowem, kreator pozoru w nowoczesnym medialnym świecie; nietypowy jednak jako przedstawiciel tej branży, bo odstręczający fizycznie – „spocony, galaretowaty tłuścioch o twarzy buldoga" – a przez to lekceważony w towarzystwie i pełen kompleksów.

Choć obaj mają potencjał i odnoszą sukcesy, nie są jednak szczęśliwi.

Starowin, choć posiada wszystko – pieniądze, rozgłos, kobiety – i czuje się bezkarny, przeżywa głęboką frustrację z powodu kryzysu kultury. Rozumie, że żyje w świecie, który stracił busolę i dryfuje donikąd, a przez to jego sztuka nie ma większego znaczenia ani szansy przetrwania. I zdaje mu się, że może przezwycięży ten stan, jeśli dokona „transgresji": przekroczy jakieś tabu, stanie się „nadczłowiekiem". Imponuje mu typ, który przez kilka lat był w Legii Cudzoziemskiej, i wie, co znaczy „zabić". Czyni go swoim gorylem i chciałby iść w jego ślady, lecz coś go jeszcze wstrzymuje.

Rosa ma inny problem, można powiedzieć, odwrotny. Mało obchodzi go kryzys – cywilizacji, kultury – chodzi mu tylko o to, by się odegrać na świecie za swoje wykluczenie spowodowane wyglądem. Skoro nikt go nie lubi (a szczególnie kobiety), skoro go lekceważą i traktują z wyższością, niech przynajmniej będą jakoś od niego zależni: niech tańczą, jak im zagra. Właśnie do tego celu użyje on całej swojej piekielnej inteligencji. Zamiast tworzyć konstrukcje i wzory matematyczne, do czego jest powołany, będzie kształtował świat, wpływał na rzeczywistość: układał dla polityków – cynicznych, cwanych graczy – scenariusze i akcje wywracające porządek i zmieniające świadomość. Będzie demiurgiem w świecie, który go postponuje: zadrwi z tej „ciżby głupców", tak weźmie na niej odwet.

Pierwiastek ideowy

Otóż ci dwaj osobnicy, tak różni i dalecy, właściwie niemający ze sobą nic wspólnego, spotkają się w pewnej chwili i wejdą sobie w drogę, a nawet staną się dla siebie śmiertelnymi wrogami. Jaka sekwencja zdarzeń doprowadzi do tego? Otóż Rosa zrobiwszy niebywałą karierę jako doradca i strateg u boku polityka „najnowszej generacji", niejakiego Przybysza (skrajnego socjotechnika i manipulatora), znajdzie się w środowisku śmietanki towarzyskiej, a w nim – już jako postać o ustalonej renomie – spotka pewną kobietę i zakocha się w niej. Starowin zaś, jej kochanek, a ściślej: ekskochanek, przyczyni się do jej śmierci, choć wcale nie z powodów natury uczuciowej.

To właśnie ten splot wydarzeń stanie się punktem zwrotnym w życiu każdego z nich. Starowin przekroczy próg zbrodni, dokona aktu „transgresji", po czym zacznie się bać i żeby zatrzeć ślady, zniszczy swój cały dobytek, a wraz z nim i dorobek. Rosa zaś, wskutek wstrząsu, dozna wewnętrznej przemiany: zrozumie, że uczestniczył w nihilistycznej grze i wycofa się z niej. Co więcej, powróci na grunt tradycyjnej etyki i po raz pierwszy w życiu zapragnie sprawiedliwości, a nie tylko odwetu.

Ta dwutorowa historia, nakręcająca fabułę, nie stanowi jednakże celu samego w sobie. Autor traktuje ją tylko jako dobry punkt wyjścia do opisania spraw o wiele poważniejszych i ogólniejszej natury. Chodzi o nowe zjawiska w naszym życiu publicznym, o nowe formy walki o władzę i hegemonię, o deprawację umysłów i wykluczanie słabszych, słowem: o zwyrodnienia współczesnej demokracji, zwłaszcza w polskim wydaniu. Wildstein widzi to tak: system totalitarny, jaki w Polsce panował przez blisko 50 lat, choć niewątpliwie upadł, nie został jednak bezwzględnie, do reszty przezwyciężony. Pewne jego relikty niczym komórki rakowe pozostały nietknięte i odnawiają chorobę, tyle że przybiera ona inną formę.

Chodzi o dwa czynniki: ludzki i ideowy. Ludzki to znaczna rzesza nierozliczonych kadr, wszelkich beneficjentów idei „grubej kreski": uwłaszczeni bonzowie niegdysiejszego reżimu, w tym głównie służb specjalnych. To oni – przemalowani lub działający z ukrycia, wyposażeni w środki i narzędzia szantażu – mają faktyczną władzę i wpływ na rzeczywistość. W poprzednim wcieleniu bezwzględni dławiciele wolności, obecnie – jej wyznawcy i rzekomi obrońcy przed zakusami „reakcji". W istocie zaś, jak zawsze, cwani wyzyskiwacze, żyjący cudzym kosztem, jakby mający we krwi przemoc i dominację.

Pierwiastek ideowy jest bardziej skomplikowany i o wiele trudniejszy do identyfikacji, a tym bardziej zwalczenia. Chodzi o prąd umysłowy, kultywowany głównie przez światową lewicę, mający swoje źródło w oświeceniowej utopii. To nowoczesna myśl postulująca wszechstronne i radykalne wyzwolenie człowieka z niewoli „atawizmów" i wielorakich „przesądów", wyrosłych na „grząskim gruncie" tradycji religijnej. Ten kolosalny projekt reklamuje sam siebie jako „zbawczy", „przyjazny", a w każdym razie „słuszny" – jedynie postępowy. Kto jest przeciwko niemu, określa się jako wsteczniak oraz zakała ludzkości, i przyłącza tym samym do sił światowej reakcji. W Polsce przed tym szantażem szczególnie trudno się bronić, bo nie da się zaprzeczyć, że na wielu odcinkach panuje zacofanie. A poza tym... jak można opierać się Zachodowi, skoro przez lata komuny był on źródłem nadziei i punktem odniesienia! Przecież przez cały „soc" wzdychało się do Zachodu: marzyło się, aby kiedyś na powrót do niego dołączyć, i walczyło się o to. Któż nie chciał, aby znów być demokracją zachodnią, a nie wschodnią („ludową") i cieszyć się wolnym rynkiem oraz wolnością słowa! I oto – stało się, marzenia się spełniły. Jakże więc teraz odrzucać projekt modernizacji człowieka i społeczeństwa, który stamtąd przychodzi?

I tuwłaśnie  się  kryje główne niebezpieczeństwo, na które Wildstein wskazuje i przed którym ostrzega. Otóż powiada on, że cała owa koncepcja „wyzwolenia człowieka" – odrzucenie religii, narodu i tradycji oraz stworzenie nowego porządku społecznego na gruncie totalnej wolności – wywodzi się dokładnie z tego samego źródła, z którego się zrodziły komunizm i państwo totalitarne. Więcej: że cały ów projekt to dalszy ciąg tamtego utopijnego myślenia wywodzącego się z hybris – odwiecznej ludzkiej pychy – że człowiek mianowicie sam dla siebie jest bogiem i może siebie stwarzać tak, jak mu się podoba. Jedyną różnicą jest to, że marksizm i jego praktyki przybyły do nas ze wschodu w formie przefiltrowanej przez sowieckie imperium i były wdrażane siłą, a nowa ideologia „wyzwolonego człowieka" dociera do nas bezpośrednio z Europy i niby nie pod presją. I dlatego też nie jest właściwie rozpoznawana jako kolejna pułapka, a w każdym razie choroba rozkładająca wspólnotę.

Symptomy tej choroby dawały o sobie znać już od dłuższego czasu. Wildstein wskazywał na nie jeszcze w „Dolinie nicości", opisując szyderczo próby nobilitacji „Ewangelii Judasza" przez pewien koncern medialny (w domyśle „Gazetę Wyborczą"), a przy tym – zohydzenia Powstania Warszawskiego i wyeliminowania tego mitu z pamięci. Mogłoby się więc zdawać, że w obliczu tragedii tak bezprecedensowej, jaką była zagłada elity państwa polskiego w katastrofie smoleńskiej, owe „rewidujące" tendencje i działania zostaną na jakiś czas przynajmniej zahamowane, jeśli nie zaniechane; że pseudopostępowe, krzykliwe środowiska siejące od lat zamęt w głowach obywateli, a szczególnie młodzieży, opamiętają się i choćby ograniczą obrazoburczą kampanię. Otóż nic podobnego, a nawet wręcz przeciwnie. Po krótkiej chwili milczenia spowodowanej wstrząsem wręcz ze zdwojoną siłą ruszyły do ataku na narodowe symbole i religijne wartości. Nie przebierając w środkach, godziły w sam rdzeń tradycji, a nawet w rację stanu. Jakby wiedzione jedną z kluczowych zasad walki, że gdy przeciwnik jest ranny lub mocno osłabiony, należy go jak najszybciej powalić na ziemię i dobić.

W powieści tę batalię prowadzi Marcin Przybysz, polityk „nowoczesny" – karykatura postaci z „Biesów" Dostojewskiego; demagog i prowokator, gracz żądny sławy i władzy. Uznał, że stan zapaści po katastrofie smoleńskiej jest idealnym momentem do wzbicia się na szczyty, i zagrywa va banque. Gotowy jest przekroczyć wszelkie granice i tabu, byleby zyskać rozgłos i odnieść medialny sukces, a przy okazji sprawdzić, jak daleko w tej grze będzie się można posunąć. Ku jego własnemu zdumieniu można bardzo daleko, znacznie dalej, niż myślał. Okazuje się bowiem, że tego typu działania nie natrafiają na opór, przeciwnie, jest już na nie niejakie przyzwolenie: policja i jej zwierzchność, czyli klasa rządząca, patrzą na to przez palce i umywają ręce; a media, żądne sensacji, wręcz temu przyklaskują . Oto stan demokracji „opartej na kulcie równości i bezgranicznej wolności".

Zwycięstwo nihilizmu

Autor rozwija w „Ukrytym" ciekawą paralelę pomiędzy światem sztuki a światem polityki, między ideologią a praktyką społeczną, między tak zwanym salonem a żywiołem ulicy. Otóż przez ukazanie obu tych terytoriów zdaje się on wskazywać na pewne powiązania, jeśli nie zależności. Jeżeli mianowicie w laboratoriach idei, w pracowniach artystycznych i w klubach lub salonach towarzyskiej elity zaczyna się kultywować utopijne projekty, zakładające „transgresję" i „nowy wspaniały świat", to owocuje to naprzód zwycięstwem nihilizmu, a potem zwykłą zbrodnią. Ta zaś prefiguruje zbrodnię w szerszym wymiarze: społecznym, narodowym.

Morderstwa popełnione przez awangardowego, narcystycznego artystę zostają zatuszowane i ujdą mu raczej bezkarnie. Cóż więc dopiero takie, których się dokonuje nie na ludzkich jednostkach, lecz na pamięci zbiorowej, na tożsamości wspólnoty i w majestacie prawa?

Autor „Doliny nicości", „Czasu..." i „Ukrytego" jest jednym z niewielu pisarzy (jeżeli nie jedynym?), który mierzy się dzisiaj z najnowszą historią Polski i daje świadectwo czasom, w których uczestniczymy. Jego wartkie narracje to nie tylko opisy lub szydercze portrety. To przede wszystkim diagnozy – interpretacje zjawisk: wydobywanie na jaw ukrytych mechanizmów i celne ich nazywanie jasnym, logicznym językiem.

Zarzuty, jakie tej prozie stawiają niektórzy krytycy – że „płaska", „publicystyczna" – są nierzetelne lub głupie. Zresztą w większości wypadków dyktuje je zła wola, a nie podejście krytyczne. Chodzi o to, by z góry zdezawuować te książki i nie podjąć dyskusji z niemiłymi prawdami. Tymczasem jeśli uczciwie pochylić się nad nimi i uważnie je przeczytać, to ujrzy się je w kontekście długiej i ważnej tradycji powieści politycznej, a Bronisława Wildsteina jako autora, który świadomie nawiązuje do tak wybitnych pisarzy (a przy tym bardzo różnych) jak Dostojewski z „Biesów" i Conrad z „W oczach Zachodu", Koestler z „Ciemności w południe" i Orwell z „Roku 1984", a także Klaus Mann z „Mefista" i głośny Michel Houellebecq z „Cząstek elementarnych"; z rodzimych zaś autorów do takich jak Józef Mackiewicz, Tyrmand i Kisielewski w przebraniu Stalińskiego.

Wróżę książce Wildsteina poczytność oraz powodzenie i chciałbym, by wywołała poważniejszą debatę zarówno wokół spraw, które stanowią jej temat, jak i wokół problemów oraz zadań literatury w naszym dzisiejszym świecie.

"Ukrytego"

– najnowszą powieść

Pozostało jeszcze 100% artykułu
Kultura
Noc Muzeów 2025. W Krakowie już w piątek, w innych miastach tradycyjnie w sobotę
Kultura
„Nie pytaj o Polskę": wystawa o polskiej mentalności inspirowana polskimi szlagierami
Kultura
Złote Lwy i nagrody Biennale Architektury w Wenecji
Kultura
Muzeum Polin: Powojenne traumy i dylematy ocalałych z Zagłady
Kultura
Jeff Koons, Niki de Saint Phalle, Modigliani na TOP CHARITY Art w Wilanowie