Jazz odważny z odrobiną szaleństwa

Wizjonerski jak Wayne Shorter, bezkompromisowy jak John Zorn był współczesny jazz na 22. festiwalu Warsaw Summer Jazz Days. Dodajmy, z ważnym udziałem Polaków.

Aktualizacja: 22.07.2013 18:14 Publikacja: 22.07.2013 10:52

Wayne Shorter i John Patitucci

Wayne Shorter i John Patitucci

Foto: Rzeczpospolita, Marek Dusza m.d. Marek Dusza

Pięciodniowy festiwal zakończył się oficjalnie w piątek, w Soho Factory na Pradze, występem kwartetu Antonio Sancheza, ale warto zauważyć towarzyszący, niedzielny koncert Bester Quartet w Studio im. W. Lutosławskiego. Przez dwa dni w Sali Kongresowej i trzy wieczory w dusznej atmosferze Soho Factory wystąpiło kilkudziesięciu artystów, w większości z Ameryki. Kogo zapamiętamy oprócz Shortera i Zorna? Z pewnością wrzeszczącego Mike'a Pattona, żwawych staruszków z Sun Ra Archestra, wydobywającego tysiąc różnorodnych dźwięków z kontrabasu Renaud Garcię-Fonsa i świetne polskie zespoły z eksperymentującym duetem Mazzoll-Piernik na czele.

Zobacz galerię zdjęć

Na występ najlepszego obecnie zespołu jazzowego świata, kwartetu Wayne'a Shortera warto było przygotować najlepsze możliwe miejsce - Salę Kongresową albo Filharmonię Narodową. A jeśli były zajęte lub zbyt drogie, to odpowiednim miejscem dla tej muzyki byłby kościół. Bowiem dźwięki saksofonów Shortera, fortepianu Danilo Pereza, kontrabasu Johna Patitucciego i perkusji Briana Blade'a miały mistyczny charakter, były bliskie jazzowemu absolutowi, jakiego sięgnęli dotąd tylko najwięksi: John Coltrane, Miles Davis i Duke Ellington.

Suitę, bo tak należy określić strumień grupowej improwizacji, wykonaną przez 80-letniego Shortera i jego dużo młodszych kompanów chciałoby się kontemplować w stosowniejszym miejscu. Postindustrialna Soho Factory z panującym tam zaduchem, trudną do wytrzymania temperaturą i hałasującymi wentylatorami zabrała publiczności połowę wrażeń. Wielkie podziękowanie i uznanie dla zespołu tej klasy, że zgodził się wystąpić w takich warunkach. W hali, której nie dało się dobrze nagłośnić. Po koncercie słyszałem głosy, że lepiej gdyby projekty Zorna przedstawiono właśnie tu, bo pasowały stylistycznie, a i występy Nowojorczyków byłby może krótsze niż wyczerpujące pięć godzin.

Wayne Shorter zawsze był znakomitym kompozytorem, grają go najlepsi. Dziś stoi na czele zespołu, który wyznacza kierunek rozwoju jazzu, a ściślej, najważniejszego jego elementu - improwizacji. Temat, utożsamiany z motywem, melodią właściwie nie ma w tej muzyce znaczenia. Pojawia się nagle i znika. Jest jak latarnia morska widoczna na horyzoncie. Ale żeglujący na bezkresnym oceanie dźwięków jazzmani wcale nie mają zamiaru kierować się na jej światło. Ich ciekawi, co można odkryć poza horyzontem. Odpływają od portu pod nazwą mainstream - w nieznane. Zapewne sami są ciekawi, co odkryją i to daje im radość wspólnego grania. I publiczności ta ciekawość się natychmiast udziela. Muzycy tworzą nowe harmonie, mieszają barwy, nastroje. Słychać, że spieszą się, bo nie wiadomo jeszcze jak długo kapitan będzie im wskazywał kurs. Oby Shorter żył jak najdłużej, a każda jego wyprawa, każdy koncert kwartetu zasługuje na nagranie i wydanie na płycie tak jak tegoroczna „Without A Net". Dobrze, że na sali było wielu polskich muzyków, miejmy nadzieję, że to, co słyszeli, wpłynie na ich twórczość.

Po koncercie grupka fanów długo czekała na autograf mistrza saksofonu. Jego świta i organizatorzy wyraźnie nie chcieli nikogo dopuścić do artysty. Kiedy tak eskortowany wsiadł do limuzyny, kiwnął by podejść z płytami. Podpisał wszystkie.

Urodzinowy koncert Johna Zorna był najdroższy w historii całego festiwalu - twierdził Mariusz Adamiak. Jeśli tak, to wypada zapytać, co przyniósł słuchaczom i polskiej kulturze. Z pewnością zaprezentował szerokie spektrum twórczości kontrowersyjnego muzyka, który ma wielu wyznawców, ale i krytyków. Jedno jest pewne, dzięki swojej wytwórni Tzadik zgromadził wokół siebie duże grono znakomitych muzyków. To dlatego premierowy Song Project, a także znane wcześniej The Dreamers i Electric Masada tak dobrze wypadły. Gitarzysta Marc Ribot, pianiści/organiści John Medeski i Jamie Saft, perkusista Joey Baron i wibrafonista Kenny Wollesen są mistrzami improwizacji, ale i poddają się dyscyplinie kompozycji Zorna.

Można zarzucić Zornowi, że nie jest odkrywcą, a tylko pracowitym, sprawnym kompozytorem potrafiącym znaleźć w każdej muzyce coś dla siebie i dodać charakterystyczne żydowskie melodie. Ale dzięki różnorodności stylistycznej trafia do szerokiego kręgu wymagających, a także „zbuntowanych", poszukujących słuchaczy. Wielu przyszło do Sali Kongresowej wyłącznie dla wokalisty Johna Pattona. Nikt straszniej od niego nie wrzeszczy wywołując niepokój, grozę i gęsią skórkę. Szkoda, że nie było Pata Metheny'ego grającego kompozycje Zorna z wydanej właśnie płyty „TAP". Wtedy byłyby urodziny w wielkim stylu.

Z tego wieczoru nasi muzycy powinni wynieść jedną naukę. Nie trzeba się bać skrajności w twórczości. Warto próbować pisać w różnych stylach, grać z wieloma muzykami, bo wtedy rodzą się ciekawe, kontrastujące pomysły. Trzeba grać emocjami i wpływać na emocje. Odrobina szaleństwa i prowokacji nie zaszkodzi.

Konkurencję w dziedzinie oryginalnych brzmień zrobił Zornowi zapomniany nieco nasz awangardzista Jerzy Mazzoll, który razem z tubistą Zdzisławem Piernikiem i swoim triem dał pasjonujący występ. Ileż różnorodnych brzmień wydobywali muzycy z klarnetów, instrumentów perkusyjnych, skrzypiec i laptopa. Ale jedyne w swoim rodzaju odgłosy zagrał na swoich tubach Piernik. Jego duet z Mazzollem na klarnecie zapamiętam na długo.

Radość wspólnego muzykowania, jaka popłynęła ze sceny podczas występu reaktywowanej niedawno grupy Tie Break szybko udzieliła się publiczności. Trębacz Antoni Gralak, saksofonista Mateusz Pospieszalski, gitarzysta Janusz Yanina Iwański, basista Marcin Pospieszalski (z nogą w gipsie) i perkusista Frank Parker mało nie roznieśli starej, przemysłowej hali. Tie Break gra muzykę fusion, śpiewa, rapuje, a przede wszystkim doskonale się bawi. To typowa grupa festiwalowa, którą możemy się pochwalić wszędzie. W podobnym stylu, choć większym składzie zagrała legendarna Sun Ra Arkestra. Co ciekawe, grają w niej muzycy z pierwszego składu, dziś sędziwi, a nadal radośni i efektowni. Nie zestarzały się nic a nic aranżacje Sun Ra nasycone rytmami i agresywnymi frazami instrumentów dętych. Jest w tej muzyce trochę abstrakcji, dużo chwytliwych melodii, są popisy cyrkowych skoków, co w sumie gwarantuje atrakcyjny show.

Poważny eksperyment trębacza Piotra Damasiewicza pod nazwą Power of the Horns nie był wystarczająco selektywnie nagłośniony, żeby docenić finezję aranżacji lidera i potężne brzmienie orkiestry. Z dźwiękowej kakofonii z przyjemnością wyłowiłem solówkę pianisty Dominika Wani. Czekałem też niecierpliwie do następnego dnia, żeby posłuchać go z międzynarodowym kwartetem saksofonisty Macieja Obary. Wania jest jednym z najbardziej utalentowanych pianistów młodego pokolenia i warto śledzić jego karierę. Po okresie furii muzyka Macieja Obary złagodniała, co należy powitać z zadowoleniem, bo brzmienie jego saksofonu stało się wielobarwne. Norweska sekcja rytmiczna jest pewnym urozmaiceniem i realizacją pomysłu, w myśl którego międzynarodowe zespoły mogą liczyć na publiczność w rodzimym kraju każdego muzyka.

Trębacz Piotr Wojtasik stworzył kwartet na podobnej zasadzie. Tyle, że węgierski saksofonista Victor Toth jest naprawdę groźnym konkurentem dla naszych wirtuozów tego instrumentu. Od amerykańskiego, utytułowanego perkusisty Johna Betsha można było jednak oczekiwać więcej.

A pozostali goście? Genialny gitarzysta Paco de Lucia, wirtuoz flamenco ma ten sam program od lat. Po pół godzinie jego muzyka może nużyć, choć nie brak w niej błyskotliwych, wirtuozerskich popisów. Dlatego ożywia ją taniec flamenco i charakterystyczne zawodzenia śpiewaków. Ciekawszy był pokaz wirtuozerii kontrabasisty Renauda Garcii-Fonsa. Nie zaskoczył niczym zespół włoskiego perkusisty Andrei Marcellego grający jazz głównego nurtu i schematyczne kompozycje. Natomiast kwartet perkusisty Antonio Sancheza przedstawił rasowe, jazzowe brzmienie i dopracowane, chwytliwe kompozycje pozwalające na wyszukane improwizacje. Nadworny perkusista Pata Metheny'ego jest zdolnym kompozytorem i aranżerem, gra fenomenalne solówki, ale większą uwagę przykuwał saksofonista David Binney.

Cieszy udział w Warsaw Summer Jazz Days licznych polskich zespołów, w tym dodanego w ostatniej chwili Pink Freud z Wojtkiem Mazolewskim. W czasie ich występu tynk odpadał ze ścian. Mieliśmy najlepszy wg krytyków magazynu „Down Beat" zespół jazzowy świata Wayne'a Shorterai wielu Amerykanów, od których nasi muzycy mogli się sporo nauczyć. Gdyby tak jeszcze zorganizować dla nich warsztaty otwarte dla publiczności.

 

 

 

 

 

 

 

Pięciodniowy festiwal zakończył się oficjalnie w piątek, w Soho Factory na Pradze, występem kwartetu Antonio Sancheza, ale warto zauważyć towarzyszący, niedzielny koncert Bester Quartet w Studio im. W. Lutosławskiego. Przez dwa dni w Sali Kongresowej i trzy wieczory w dusznej atmosferze Soho Factory wystąpiło kilkudziesięciu artystów, w większości z Ameryki. Kogo zapamiętamy oprócz Shortera i Zorna? Z pewnością wrzeszczącego Mike'a Pattona, żwawych staruszków z Sun Ra Archestra, wydobywającego tysiąc różnorodnych dźwięków z kontrabasu Renaud Garcię-Fonsa i świetne polskie zespoły z eksperymentującym duetem Mazzoll-Piernik na czele.

Pozostało 92% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"