Pięciodniowy festiwal zakończył się oficjalnie w piątek, w Soho Factory na Pradze, występem kwartetu Antonio Sancheza, ale warto zauważyć towarzyszący, niedzielny koncert Bester Quartet w Studio im. W. Lutosławskiego. Przez dwa dni w Sali Kongresowej i trzy wieczory w dusznej atmosferze Soho Factory wystąpiło kilkudziesięciu artystów, w większości z Ameryki. Kogo zapamiętamy oprócz Shortera i Zorna? Z pewnością wrzeszczącego Mike'a Pattona, żwawych staruszków z Sun Ra Archestra, wydobywającego tysiąc różnorodnych dźwięków z kontrabasu Renaud Garcię-Fonsa i świetne polskie zespoły z eksperymentującym duetem Mazzoll-Piernik na czele.
Na występ najlepszego obecnie zespołu jazzowego świata, kwartetu Wayne'a Shortera warto było przygotować najlepsze możliwe miejsce - Salę Kongresową albo Filharmonię Narodową. A jeśli były zajęte lub zbyt drogie, to odpowiednim miejscem dla tej muzyki byłby kościół. Bowiem dźwięki saksofonów Shortera, fortepianu Danilo Pereza, kontrabasu Johna Patitucciego i perkusji Briana Blade'a miały mistyczny charakter, były bliskie jazzowemu absolutowi, jakiego sięgnęli dotąd tylko najwięksi: John Coltrane, Miles Davis i Duke Ellington.
Suitę, bo tak należy określić strumień grupowej improwizacji, wykonaną przez 80-letniego Shortera i jego dużo młodszych kompanów chciałoby się kontemplować w stosowniejszym miejscu. Postindustrialna Soho Factory z panującym tam zaduchem, trudną do wytrzymania temperaturą i hałasującymi wentylatorami zabrała publiczności połowę wrażeń. Wielkie podziękowanie i uznanie dla zespołu tej klasy, że zgodził się wystąpić w takich warunkach. W hali, której nie dało się dobrze nagłośnić. Po koncercie słyszałem głosy, że lepiej gdyby projekty Zorna przedstawiono właśnie tu, bo pasowały stylistycznie, a i występy Nowojorczyków byłby może krótsze niż wyczerpujące pięć godzin.
Wayne Shorter zawsze był znakomitym kompozytorem, grają go najlepsi. Dziś stoi na czele zespołu, który wyznacza kierunek rozwoju jazzu, a ściślej, najważniejszego jego elementu - improwizacji. Temat, utożsamiany z motywem, melodią właściwie nie ma w tej muzyce znaczenia. Pojawia się nagle i znika. Jest jak latarnia morska widoczna na horyzoncie. Ale żeglujący na bezkresnym oceanie dźwięków jazzmani wcale nie mają zamiaru kierować się na jej światło. Ich ciekawi, co można odkryć poza horyzontem. Odpływają od portu pod nazwą mainstream - w nieznane. Zapewne sami są ciekawi, co odkryją i to daje im radość wspólnego grania. I publiczności ta ciekawość się natychmiast udziela. Muzycy tworzą nowe harmonie, mieszają barwy, nastroje. Słychać, że spieszą się, bo nie wiadomo jeszcze jak długo kapitan będzie im wskazywał kurs. Oby Shorter żył jak najdłużej, a każda jego wyprawa, każdy koncert kwartetu zasługuje na nagranie i wydanie na płycie tak jak tegoroczna „Without A Net". Dobrze, że na sali było wielu polskich muzyków, miejmy nadzieję, że to, co słyszeli, wpłynie na ich twórczość.