Ma 35 lat, sporo nagród na koncie i utwory prezentowane w Europie czy USA. Teraz jednak Wojtek Blecharz był bardzo zdziwiony, że tylu warszawiaków przyszło w ten lipcowy weekend na jego „Park-operę”, którą stołeczny Teatr Powszechny włączył do swego letniego festiwalu „Miasto szczęśliwe”.
Zapewne standardowy koncert muzyki współczesnej nie spotkałby się z takim zainteresowaniem, ale z drugiej strony Wojtek Blecharz nie jest zwykłym twórcą. Należy do radykalnego odłamu młodych kompozytorów. – Szanuję tradycję, ale szukam czegoś osobistego. Moja muzyka wkroczyła nawet w pewną fazę prymitywizmu – powiedział kilka lat temu „Rzeczpospolitej”. Jego utwory są z pogranicza teatru instrumentalnego, a przy tym mimo pozornej prostoty z jednej strony angażują emocje słuchacza, z drugiej zaś – odwołują się do jego intelektu.
Radykalizm połączony połączony z maksymalną prostotą – to najkrótsza i najważniejsza charakterystyka „Park-opery”. Wojtek Blecharz zaprosił bowiem widzów na spacer po Parku Skaryszewskim. I podczas półtoragodzinnej wędrówki, którą można było odbyć z mapką ułożoną przez kompozytora, ale też według własnej trasy, każdy co pewien czas wkraczał w inny świat dźwięków.
Poszczególne przystanki, zwane przez Wojtka Blecharza operowymi aktami, w różny sposób angażowały widzów. Czasem byli oni tylko słuchaczami, gdy siadali na trawie podczas mini koncertu na mini instrumencie , jakim jest toy piano, a na którym fantastycznie grał świetny pianista Bartłomiej Wąsik. Czasami sami stawali się twórcami, jak w akcie ostatnim, gdy każdy mógł zagrać na zestawie gongów.
Najczęściej jednak Wojtek Blecharz odwoływał się do wyobraźni swej publiczności, która słuchając na przykład Krystyny Czubówny opowiadającej o jednorożcu musiała wejść w bajkowy świat opisany dziwnymi dźwiękami. Albo należałoby sobie wyobrazić syrenkę pływającą w Jeziorku Kamionkowskim, o której to obecności świadczył tęskny śpiew Barbary Kingi Majewskiej.