[b][link=http://www.rp.pl/galeria/9145,1,349562.html]Zobacz zdjęcia, nie tylko z tego koncertu[/link][/b]
„Nikt mnie nie powstrzyma. Nigdy!” – krzyknęła na pożegnanie w finałowej „Give It 2 me”, wyrzucając w górę ramię w geście triumfu. Po blisko dwóch godzinach koncertu, w trakcie którego zwolniła tempo tylko dwukrotnie, można w tę deklarację uwierzyć. Taniec, muzyka, nieustające zadziwianie świata – to ją napędza, zamiast męczyć – dodaje sił.
Na scenie nie było widać różnicy między nią a młodszymi o trzydzieści lat tancerzami: wyginają się, skaczą, biegają z takim samym zapałem i wytrwałością. Madonna – z najbardziej prowokującej - przeistacza się w najbardziej witalną ikonę popkultury.
W otwierającej wieczór „Candy Shop” lepsze niż hiphopowe bity czy efektowny tron, na którym siedziała, były jej smukłe, umięśnione uda. Resztę ciała zakrywał czarny strój – tylko one lśniły w świetle reflektorów, jakby wokalistka chciała w ten sposób powiedzieć: te nogi zaniosą mnie jeszcze daleko. Chwilę potem uruchomiła na scenie fantastyczny lunapark, świat pełen atrakcji – w stronę publiczności wyjechał okupowany przez nią i tancerzy staromodny biały Rolls Royce.
Nowoczesne, charakterystyczne dla hiphopowych producentów bity dyktowały rytm zabawy. „Vogue”, utwór na cześć legendarnych postaci filmu i muzyki, miał w Warszawie potężne podkłady i trąby typowe dla utworów Timbalanda. Zmieniona była też choreografia utworu – Madonna i skąpo ubrani tancerze przyjmowali inne pozy niż te spopularyzowane przez słynny czarnobiały teledysk sprzed 20 lat. Nastały nowe czasy, a Madonna dołączyła do bohaterów masowej wyobraźni. To na nią pozują dziś setki młodszych artystów.