O formacie talentu Brytyjczyka więcej od słów mówią liczby. Przez 26 lat, od roku 1970 począwszy, jego przebój znajdował się w czterdziestce najpopularniejszych piosenek na świecie. John najwyraźniej gustował w platynie, po raz pierwszy bowiem okrył nią w USA krążek „Honky Chateau”, a potem powtórzył to osiągnięcie przy okazji sześciu następnych płyt. Ogólnoświatową sprzedaż jego albumów szacuje się na 250 milionów, co zapewnia mu rangę The Beatles, Presleya, Jacksona, Abby i Queen.
Nieźle jak na faceta, który albo grywał po pubach, albo rejestrował w podrzędnych wydawnictwach cudze utwory, by zaspokoić potrzeby supermarketów. Wówczas nie potrafił przekonać do siebie przesłuchujących go muzyków z King Crimson ani skomponować kawałka na tyle chwytliwego, by przebić się przez regionalne eliminacje konkursu Eurowizji.
To miało się szybko zmienić. I tak jak właściwy debiut, czyli wydany z końcem lat 60. XX wieku krążek „Empty Sky” okazał się komercyjnym niewypałem, tak pięć lat później przebojów było tyle, że składanka z największymi hitami wymagała ostrej selekcji.
Elton John okazał się pracoholikiem. Wszystko poza działalnością zawodową wydawało się klęską – walczył z alkoholizmem, narkomanią, bulimią, obsesyjnym wydawaniem pieniędzy, coraz to bardziej ciętymi krytykami, menedżerem, a nawet współojcem swojego sukcesu, utalentowanym tekściarzem Bernie’em Taupinem. Na każdym niemal froncie wygrał, perfekcyjne wyczucie melodii zaś nie zawiodło go ani na moment.
Owszem, można pomstować na to, że z twórcy wymienianego kiedyś jednym tchem obok Boba Dylana i Stonesów stał się w latach 90. nudziarzem. Ale zarzuty takie nie brzmią przekonująco, gdy zestawić je z czterema otrzymanymi w tym czasie nagrodami Grammy, wejściem do prestiżowego Rock and Roll Hall of Fame, tytułem szlacheckim oraz nagraniem najlepiej sprzedającego się singla na świecie (nowa wersja „Candle In The Wind”). Pozostaje życzyć każdemu takiego „wypalenia zawodowego”.