Na blisko dwie godziny słuchacze znaleźli się w dalekiej Skandynawii, której północne rejony zamieszkuje lud Samów mający kulturę tak odmienną i wyrazistą, że nie stłumiły jej ani polityczne działania, ani dźwięki elektrycznej gitary.

Chociaż Mari Boine tylko się inspiruje ich muzyką, jej śpiew jest jakby z innej epoki, oparł się wpływowi dzisiejszej muzyki anglosaskiej. Co innego instrumentarium towarzyszącego jej zespołu. Gitarowe riffy kojarzyły się to z rockiem, to z jazzową gitarą Norwega Eivinda Aarseta. Trębacz czerpał wzory z Nilsa Pettera Molvaera. Dzięki temu Mari Boine łatwiej było dotrzeć do słuchaczy.

– Posłuchajcie głosu przodków – zapowiedziała sztandarowy temat „Gula Gula”, który razem z płytą o tym tytule przyniósł jej 20 lat temu światową sławę. Śpiewanej przenikliwym głosem wokalizie akompaniował monotonny rytm bębnów. Podkreślając, że jej lud zamieszkuje cztery kraje północnej części Półwyspu Skandynawskiego, zaśpiewała melodyjną piosenkę zasłyszaną w jej rosyjskiej części. Na tle nostalgicznych tematów wyróżnił się jeden – pogodny, oparty na pieśni poświęconej bóstwu Samów opiekującemu się nowo narodzonymi dziećmi.

Niewiele utworów pochodziło z najnowszej płyty artystki „Sterna Paradisea”. W pamięci zapadł mi otwierający album „Lenne Majja” z ciekawą solówką trębacza. Tradycyjny taniec z chustą wykonała w piosence „Eagle Brother”. Era Jazzu pokazała nam kolejne, oryginalne oblicze muzyki świata.