Amerykański reżyser Bartlett Sher zrealizował „Romea i Julię” Charlesa Gounoda w 2008 roku dla festiwalu w Salzburgu. Rola kochanka z Werony należała wówczas do najsłynniejszych scenicznych wcieleń meksykańskiego tenora Rolanda Villazona, nazywanego przedwcześnie – jak dziś się okazało – następcą Placida Domingo.
Julią miała być inna supergwiazda, Anna Netrebko, ale pół roku przed premierą wycofała się, bo oczekiwała narodzin dziecka. Dyrekcja festiwalu wybrała wówczas młodą, mało znaną gruzińską śpiewaczkę Nino Machaidze. Już po premierze niektórzy krytycy nazwali ją klonem Netrebko, niemniej debiut w Salzburgu zaowocował jej dalszymi prestiżowymi kontraktami w Europie i Ameryce.
Dobór wykonawców tytułowych ról jest szczególnie ważny, ponieważ Gounod, wiernie trzymając się tragedii Szekspira, oparł operę na czterech wielkich duetach miłosnych Romea i Julii, obojgu dodając jeszcze samodzielne arie. Reszta postaci naszkicowana została pobieżnie. Jeśli więc śpiewacy zawiodą, te miłosne wyznania stracą urok i nie pomoże sama liryczna muzyka Gounoda.
Bohaterowie przedstawienia w Salzburgu sprostali wyzwaniu.
Na Nino Machaidze przyjemnie popatrzeć, bo jest atrakcyjną kobietą. Dysponuje też ładnym głosem, choć brakuje jej osobowości, więc pozostała nieco w cieniu Rolanda Villazona. On jako Romeo przykuwa uwagę już od pierwszej sceny na balu w domu Kapulettich. Jest namiętny i liryczny, porywczy i delikatny, nie udaje nastolatka, ale ma w sobie sporo młodzieńczego buntu. Śpiewa z porywającą ekspresją, która była jego atutem, ale też okazała się przekleństwem. Tenor, który tak emocjonalnie szafuje głosem, musi liczyć się z tym, że jego struny szybko mogą odmówić posłuszeństwa. Rolando Villazon przekonał się o tym kilka miesięcy po sukcesie „Romea i Julii” w Salzburgu.