On kochał aktorstwo i kochał życie. Zawsze tak starał się budować swój świat, żeby było fajnie, bez poczucia niesmaku, goryczy. Zmieniał mieszkania, aranżując kolejne miejsca tak, żeby było miło. Żył zachłannie. Zaczął reżyserować w teatrze, wszedł do opery, bo związani z nią byli bliscy mu ludzie.

W spotkaniach z nim najważniejsze było to, że Krzyś nie pozostawiał po sobie poczucia winy. Był ogromnie wyrozumiały. Nigdy nie miał do nikogo żalu, pretensji.

Pamiętam, jak w czasie postsynchronów do „Rozdroża cafe” dowiedział się o chorobie. Zadzwonił: „Muszę poddać się badaniom, bo chyba mam żółtaczkę.” Odpowiedziałem „Nie martw się, mamy sporo czasu”. Ale przyszedł w pierwszym terminie nagrania. „Przełożyłem badanie na jutro” — powiedział. Następnego dnia okazało się, że miał przerzuty. Bardzo rozległe. I nawet wtedy nie miał poczucia krzywdy, nikogo, żadnego lekarza nie oskarżał o niedopatrzenie czy brak kontroli.

Dzisiaj, kiedy odszedł, trudno wybuchać płaczem, wyrażać poczucie niespełnienia, myśleć: „Nie zdążyłem mu czegoś powiedzieć, albo za coś go przeprosić”. Nie, bo z nim zawsze wszystko było O.K. Zapamiętam go jako bardzo dobrego człowieka. Trochę jak współczesnego świętego — zupełnie zwyczajnego, prozaicznego, ale ogromnie dzielnego i pięknego.

[i]bh[/i]