Zapamiętajcie ten pseudonim, którego używa Tomasz Praszczałek, by świat nie łamał sobie języka na jego nazwisku z szeleszczącymi spółgłoskami. Prasqual ma 29 lat i trzy skomponowane opery. Premiera jednej odbyła się w Niemczech, „Ester" od czterech lat utrzymuje się w repertuarze Opery Wrocławskiej, dla współczesnego dzieła to ewenement. „Ophelię" zrealizował teraz poznański Teatr Wielki.
Prasqual ukończył w Poznaniu studia, od pięciu lat mieszka w Niemczech. W tym, co komponuje, słychać wyraźnie już własny styl, choć jest dzieckiem naszej epoki, w której normą stało się mieszanie konwencji i igranie z tradycją. Tak czynią artyści wszystkich sztuk, nieliczni jednak potrafią ujawnić własną indywidualność. On niewątpliwie ją ma.
W „Ophelii", do której napisał angielskie libretto, wykorzystuje Szekspira i jego bohaterów. Ofelia kocha Hamleta, on zaś Laertesa, który z kolei skrywa miłość do swej siostry, Ofelii. W teatralnej zabawie szekspirowskie sekwencje Prasqual przypisuje innym postaciom, więc to Ofelia wysyła do klasztoru bezradnego w swej miłości Hamleta.
Kameralna, niespełna godzinna opera jest jednak posępnym dramatem o uczuciowym zapętleniu bez wyjścia, i to zdecydowanie współczesnym, a nie rozgrywającym się w duńskim królestwie. Bezradność miłosna jest przecież znakiem naszych czasów, a Prasqual sugeruje, że wyjściem jest śmierć.
„Ophelia" ma niesłychanie klarowną formę. Siedem scen Prasqual rozdzielił elektronicznymi interludiami. W kolejnych obrazach brzmieniom komputerowym przeciwstawił muzykę rozpisaną na niewielką orkiestrę, o materii misternie utkanej z drobnych motywów. Na to nałożył głos ludzki, a partie wokalne skomponował z wyczuciem. Finałowa kołysanka Ofelii jest wręcz piękną – ale nie banalną – arią.