Łódź – miasto cudów
Mateuszowi Cieślakowi bardzo zależało na współpracy z Dance United, organizacją, która przygotowała spektakl pokazany w filmie „Rytm to jest to". Pomysł nie wypalił głównie ze względu na zbyt wysokie na polskie możliwości stawki, jakich zażyczyli sobie Anglicy. Nieoczekiwanie pojawił się amerykański choreograf Robert Hayden. Gdy usłyszał, co może robić w Łodzi, zrezygnował z pracy nad innym spektaklem. Pomogli mu niezależni artyści z Łodzi, m.in. Pracownia Fizyczna i Moving Łódź, instruktorzy muzyki, śpiewu i tańca, którzy wypracowali wraz z Choreą nową metodę pracy z młodzieżą z różnych środowisk, również defaworyzowanych.
W Teatrze Wielkim nagle zmieniła się dyrekcja i wycofała się z obietnicy użyczenia sceny. Ale i tu znalazło się wyjście – pomoc zaproponował znany z koncertów klub Wytwórnia.
Wtedy szło już łatwiej. Dyrektor Filharmonii Łódzkiej Lech Dzierżanowski nie mając żadnych gwarancji, zaufał, że dwóch muzyków związanych z Choreą napisze mu utwór symfoniczny na 60-osobową orkiestrę i 100-osobowy chór. A w chwili podejmowania decyzji, na pytanie: „Gdzie są nuty?", usłyszał: „Piszą się". Tomasz Krzyżanowski i Maciej Maciaszek zdążyli skomponować i zorkiestrować obiecany utwór w krótkim terminie.
Restauratorzy przynosili jedzenie, a zwykli ludzie dawali na przykład kilka tysięcy na kostiumy, nie prosząc o nic w zamian. Szalone tempo i wszystkie przejściowe kłopoty sprawiły jednak, że przed premierą jedynie obszerne fragmenty przećwiczono z udziałem orkiestry, tancerzy i chórów.
– Ryzyko porażki było ogromne. Ale zdarzył się cud o ogromnej sile oddziaływania – wspomina Tomasz Rodowicz. – To jest właśnie Łódź, tu dzieje się wszystko, co najgorsze, ale i najlepsze w Polsce. To chyba tylko tutaj mogło się udać.
Spawacz? To przeszkadza
Premiera „Oratorium" Chorei odbyła się 8 i 9 grudnia 2011 r. w wypełnionej po brzegi sali Wytwórni. Emocje były ogromne, więc oczywiście nie mogło się obyć bez jakiegoś incydentu. Jednemu z dzieci tak zależało, by być widocznym, że w trakcie spektaklu wdarło się na scenę w momencie, w którym nie było przewidziane, i zaczęło tańczyć po swojemu. A siedzącemu w jednym z pierwszych rzędów wychowawcy pokazało uniesiony do góry kciuk.
– Potem mówiliśmy o tym głośno, z czego bardzo się cieszę – wspomina Melania Dominiak. – Bo w całym „Oratorium" były dwa elementy. Każdy osoba i jej kreatywność były ważne. A z drugiej strony była ogromna odpowiedzialność za to, by jeden wyskok nie posypał całości.
„Oratorium" – opowieści z życia łodzian przedstawione w formie antycznego widowiska – zrobiło wielkie wrażenie. Głosami czytelników łódzkiego oddziału „Gazety Wyborczej" zostało uznane za wydarzenie roku – otrzymało nagrodę Energia Kultury 2011. Na fali sukcesu Chorea chce rozwinąć swój projekt w szerszy, ogólnopolski program edukacyjny. Planuje współpracę z Narodowym Centrum Kultury, by zorganizować pod koniec roku przegląd najciekawszych w Polsce projektów edukacji poprzez sztukę.
Oczywiście realizatorzy nadal będą pokazywać „Oratorium".
– Szkoda, by takie dzieło było zagrane tylko raz, dlatego planujemy je powtarzać. By można było pokazać tym, którzy się nie odważyli – mówi Rodowicz.
To efekty artystyczne. A inne?
Mateusz Cieślak liczy, że spektakl wywoła dyskusję o społecznych problemach Łodzi i pokaże, że „talentów nie trzeba szukać za granicą, gdy mamy takie na miejscu". I wspomina wydarzenie, które pokazało, jak ważna okazała się praca zespołu.
– Odwoziłem po jednej z prób 15-letnią dziewczynę, która mieszka pod Łodzią – opowiada. – Zapytałem, co o tym wszystkim mówią jej koledzy. Odpowiedziała, że się śmieją: „Aha, ty tańczysz?". Nagle w radiu skończyła się muzyka i pojawił się materiał o „Oratorium". I ona się rozpłakała, mówiąc, że pierwszy raz słyszy w radiu o czymś, w czym sama bierze udział.
Tomasza Rodowicza bardzo cieszy to, że chłopak oddany przez matkę do MOS już wie, że pójdzie do szkoły gastronomicznej.
– A inny młody tancerz stwierdził, że pieprzy robotę spawacza, bo majster nie chciał go puszczać na próby – opowiada. – Podjął świadomą decyzję – rzuca robotę, idzie na bezrobocie i mówi mi, że znajdzie sobie jakąś pracę, która nie będzie mu przeszkadzać w tym, co dla niego najważniejsze. Cóż, były jasne, twarde zasady, którym nie wszyscy sprostali: gdy robimy razem sztukę, to musisz być w tym na 100 proc. Inaczej kompromitujesz się przed ludźmi, oni wyczują, że robisz coś na pół gwizdka.
Kinga Seroczyńska jest podobnego zdania.
– Nauczyłam się nie tylko technicznych rzeczy, ale i takich wewnętrznych – mówi. – Bardziej chcę coś udowodnić. A jaka radocha z osiągnięcia celu! Czuję się spełniona, mam lepszy humor, daję więcej z siebie.
– Poznałem dużo kolegów i koleżanek, utrzymujemy kontakty na Facebooku. No i widzimy się na próbach, choć teraz to tak trochę rzadko, raz na tydzień – mówi Damian z Młodzieżowego Ośrodka Socjoterapii nr 3 w Łodzi.
– Na scenie miałem ogromne wrażenie, że się nie uda, że wszystko zapomnę – zdradza 10-letni Andrzej z MOS. – Ale nie przestraszyłem się i udało się. A teraz niecierpliwie czekam na nasz kolejny występ w Łodzi i ten w Warszawie.
Gdy żegnałem się z Andrzejem, zapytał mnie jeszcze przejęty: „A wie pan, czy tam w Warszawie to będzie jakiś prezydent albo coś?".
Tekst z tygodnika Przekrój
, marzec 2012