Opera to rodzaj sztuki teatralnej, który nie kojarzy się zbytnio z małymi miejscowościami. Podobnie jest zresztą z teatrem dramatycznym. Nie zawsze w historii tak bywało. Artyści włoscy i tworzone przez nich namiastki teatrów operowych znajdowały w dawnej Rzeczypospolitej oparcie na dworach magnackich położonych raczej poza miejskimi centrami – do dziś na łańcuckim zamku wita gości znakomita sala teatralna.
Później jednak opery oraz ich nieco bardziej frywolne siostry – operetki – rozgościły się w Polsce tylko w dużych miastach: na warszawskim placu Teatralnym i ulicy Nowogrodzkiej, w kapiącej przepychem kopii paryskiego Palais Garnier we Lwowie, a po ostatniej wojnie w poniemieckich gmaszyskach Bytomia i Wrocławia czy w nowatorskich dziełach architektonicznych Gdańska i Krakowa.
Mieszkaniec Hrubieszowa mógł co najwyżej liczyć na własny zasób płytowy czy podróż do Lublina (na „Zemstę nietoperza" lub „Hrabinę Maricę") lub do Warszawy (jeśli marzył mu się Händel, Verdi czy nie daj Boże mniej znany artysta w rodzaju Salieriego).
Marzeniem nieosiągalnym wydawało się jednak obejrzenie operowych gwiazd i klasycznych dzieł w naprawdę dobrym wykonaniu. Całe gromady hrubieszowian emigrowały za chlebem do Londynu czy Nowego Jorku, nie po to jednak, by słuchać Didura w Metropolitan Opera, lecz by wypełniać slumsy Brooklynu. Wyjeżdżające stąd gospodynie domowe pracujące w pocie czoła dla dobra swoich bliskich w zamożnej Lombardii też raczej nie chodziły do La Scali.
Tym razem jednak opera przyleciała do nas i to od razu w formie nowojorskiej Metropolitan Opera. Ta największa prywatna kompania operowa na świecie założona sto trzydzieści lat temu przez znudzonych biznesmenów nie przyleciała jednak na polskie kresy w formie realnej, ale w formie sygnału satelitarnego. Zbudowany niedawno za europejskie pieniądze pierwszy miejski multipleks w kraju, czyli zamojski „Stylowy", zaryzykował i pokazał „Traviatę" Verdiego na żywo z Nowego Jorku.