Po wojnie polityczne zaangażowanie Hobsbawma spowolniło jego formalny awans w hierarchii brytyjskiej akademii. Gdyby nie przynależność do partii komunistycznej, zapewne już jako młody człowiek zajmowałby prestiżowe stanowiska. Mimo to z każdą kolejną książką – od „Primitive Rebels" po „The Age of Capital", od „Industry and Empire" po „Tradycję wynalezioną" – jego krajowa i międzynarodowa sława rosła. Kiedy Hobsbawm przechodził na emeryturę, jego kariera została uwieńczona wszelkiego rodzaju zaszczytami: wykładał wszędzie, nadano mu cały szereg honorowych stopni, a brytyjska królowa zaliczyła go w poczet Companion of Honor.
Sen rewolucji październikowej wciąż gdzieś we mnie jest
Podróże zaniosły Hobsbawma w intrygujące miejsca: podczas obchodów święta zburzenia Bastylii w 1936 r. jechał na ciężarówce, z której kręcono ujęcia dla kroniki filmowej Partii Socjalistycznej u szczytu popularności Frontu Ludowego (jest fotografia, na której można go rozpoznać mimo 70 lat, jakie upłynęły od tamtego dnia); znalazł się na krótko w Katalonii na początku hiszpańskiej wojny domowej. W Hawanie zapewnił kiedyś improwizowane tłumaczenie dla Che Guevary. W autobiografii pisze z autentycznym entuzjazmem o swoich podróżach i przyjaźniach w Ameryce Łacińskiej, Hiszpanii, we Francji i przede wszystkim we Włoszech. W odróżnieniu od większości brytyjskich historyków – i historyków Wielkiej Brytanii, co było jego pierwszym powołaniem – jest nie tylko wielojęzyczny, ale także w sposób instynktowny używa kosmopolitycznych odniesień. Jego wspomnienia są odświeżająco dyskretne, gdy dotyczą najbliższej rodziny i miłości – zamiast tego wypełniają je mężczyźni i kobiety, którzy tworzyli jego świat publiczny. Są zapisem długiego i owocnego życia w XX w.
Czegoś jednak brakuje. Eric Hobsbawm nie tylko był komunistą – tych nie brakowało, nawet w Wielkiej Brytanii. On pozostał komunistą przez 60 lat. Pozwolił, by jego członkostwo w malutkiej, brytyjskiej Partii Komunistycznej wygasło dopiero wówczas, gdy jej sprawa została definitywnie pogrzebana przez historię. I w przeciwieństwie do niemal każdego intelektualisty, który uległ czarowi komunizmu, Hobsbawm niczego nie z?ałuje. Choć uznaje całkowitą porażkę wszystkiego, co symbolizował komunizm, w połowie dziewiątej dekady swojego życia niezmiennie utrzymuje, że „sen rewolucji październikowej wciąż gdzieś we mnie jest".
Co było do przewidzenia, jego niezłomna odmowa „porzucenia" trwającego całe życie zaangażowania na rzecz komunizmu sprowokowała najwięcej publicznych komentarzy. „Dlaczego – pytano Hobsbawma w niezliczonych wywiadach – nie opuścił pan partii w 1956 r., jak to uczyniła większość pańskich przyjaciół, kiedy sowieckie czołgi zdławiły węgierską rewoltę?". „Czemu nie zrobił pan tego w 1968 r., kiedy Armia Czerwona najechała na Pragę?". „Czemu wciąż wydaje się pan wierzyć – Hobsbawm sugerował to przy wielu okazjach w ostatnich latach – że cena ludzkiego życia i cierpień pod rządami Stalina byłaby warta zapłacenia, gdyby rezultaty były lepsze?".
Hobsbawm skrzętnie, choć z niejakim zmęczeniem, odpowiada na te pytania, niekiedy zdradzając nutę pogardliwej niecierpliwości wobec tej obsesji na punkcie jego komunistycznej przeszłości. Ostatecznie dokonał też wielu innych rzeczy. Zachęca jednak do pytań. Zgodnie z jego własnym opisem komunizm zaprzątał go przez większą część życia. Wiele spośród osób, o których tak żywo pisze w autobiografii, było komunistami. Przez wiele dziesięcioleci pisał na potrzeby komunistycznych publikacji i sprawował funkcje w partii. Kiedy inni z niej wystąpili, on pozostał. Poświęca dużo miejsca opisowi swojej lojalności, ale nigdy jej tak naprawdę nie tłumaczy.
Nie składajmy broni. Świat nie stanie się lepszy sam z siebie
Nie sposób nie podziwiać bezkompromisowej decyzji Hobsbawma, by pozostać wiernym swej nastoletniej tożsamości i samotnie nawigować przez XX-wieczne jądro ciemności. Historyk płaci jednak wysoką cenę za tę wierność, cenę o wiele wyższą, niż mu się wydaje. „Są pewne kluby – mówi – do których nie chciałbym należeć". Ma na myśli byłych komunistów. Lecz byli komuniści – Jorge Semprún, Wolfgang Leonhard, Margarete Buber-Neumann, Claude Roy, Albert Camus, Ignazio Silone, Manès Sperber i Arthur Koestler – są autorami najlepszych świadectw naszych potwornych czasów. Jak Sołżenicym, Sacharow i Havel (Hobsbawm, co znaczące, nigdy o nim nie wspomina), którzy tworzą XX-wieczną republikę uczonych. Wykluczając się z tego towarzystwa, Eric Hobsbawm (właśnie on!) skazał się na prowincjonalizm.