Reklama
Rozwiń

Wieczny romans z komunizmem

Eric Hobsbawm zmarł 1 października w Londynie, miał 95 lat. Publikujemy poświęcony mu fragment książki Tony'ego Judta „Zapomniany wiek dwudziesty" z 2011 r.

Publikacja: 07.10.2012 19:00

Wieczny romans z komunizmem

Foto: AFP/Forum

Eric Hobsbawm jest najbardziej znanym historykiem na świecie. „Wiek skrajności" (opublikowany w 1994 r.) został przetłumaczony na dziesiątki języków, od chińskiego po czeski. Jego wspomnienia były bestsellerem w New Delhi, w niektórych częściach Ameryki Południowej, szczególnie w Brazylii, jest bohaterem kultury popularnej. Jego sława jest zasłużona.



Hobsbawm panuje nad ogromnymi zasobami informacji z pewną sobie łatwością. Jego promotor z Cambridge powiedział mi kiedyś, że przyszły historyk był najbystrzejszym studentem, jakiego kiedykolwiek uczył, po czym dodał: „Oczywiście nie można powiedzieć, że go uczyłem – jego nie dało się uczyć. Eric już wszystko wiedział".



Hobsbawm nie tylko wie więcej niż inni historycy. Również pisze lepiej od nich. Nie ma u niego śladu mętnego „teoretyzowania" lub napuszonego, retorycznego narcyzmu. Hobsbawm jest mistrzem angielskiej prozy. Pisze zrozumiałą historię dla oczytanych odbiorców.

Byliśmy na „Titanicu" i wszyscy wiedzieli, że właśnie uderza w górę lodową

Początkowe strony jego autobiografii należą być może do najlepszych, jakie Hobsbawm kiedykolwiek napisał. Z pewnością są najbardziej osobiste. Jego żydowscy rodzice – ona z londyńskiego East Endu, on z Austrii Habsburgów – poznali się i pobrali w neutralnym Zurychu podczas I wojny światowej. Eric, starszy z dwojga ich dzieci, urodził się w Aleksandrii w 1917 r., choć jego wspomnienia zaczynają się w Wiedniu, gdzie rodzina osiedliła się po wojnie. Z niewielkim powodzeniem starali się związać koniec z końcem w zubożałej, podzielonej Austrii pohabsburskiej. Kiedy Eric miał 11 lat, jego ojciec, wracając „z kolejnej spośród swoich coraz bardziej desperackich wypraw do miasta w poszukiwaniu pieniędzy, które można by zarobić lub pożyczyć", upadł i zmarł na progu ich domu w mroźną, lutową noc 1929 r. W ciągu roku u matki wykryto chorobę płuc, po miesiącach nieudanych kuracji w szpitalach i sanatoriach zmarła w lipcu 1931 r. Jej syn miał zaledwie 14 lat.

Eric został wysłany do Berlina, miał zamieszkać z ciotką. Jego opis przedśmiertnych drgawek niemieckiej demokracji jest fascynujący: „Byliśmy na »Titanicu« i wszyscy wiedzieli, że właśnie uderza w górę lodową". Młody Hobsbawm, żydowska sierota zmieciona przez desperacką politykę Republiki Weimarskiej, wstąpił do Komunistycznej Partii Niemiec (KPD) w gimnazjum. Z bliska doświadczył samobójczej, wywołującej podziały strategii, jaką Stalin narzucił KPD, której nakazano atakować socjaldemokratów, a nie nazistów. Brał udział w odważnych złudzeniach i bezcelowych marszach berlińskich komunistów. W styczniu 1933 r., odprowadzając swoją siostrę do domu ze szkoły, dowiedział się od sprzedawców gazet, że Hitler został mianowany kanclerzem.

Rodzeństwo Hobsbawm zostało przeniesione do Anglii (mieli brytyjskie paszporty i krewnych w Londynie). W ciągu dwóch lat niesłychanie utalentowany Eric opanował naukę w języku angielskim i zdobył stypendium umożliwiające studia historyczne w King's College na uniwersytecie w Cambridge. Tam rozpoczęła się jego życiowa wspinaczka do grona brytyjskiej elity, rozpoczynająca się niezwykłymi osiągnięciami podczas egzaminów i wstąpieniem do grona Apostołów – „tajnego stowarzyszenia" z Cambridge, które samo wybierało swoich członków (przed Hobsbawmem należeli do niego Wittgenstein, Moore, Whitehead, Russell, Keynes, E.M. Forster i „szpiedzy z Cambridge": Guy Burgess i Anthony Blunt). Noel Annan, który wówczas studiował w King's College, opisał Hobsbawma studenta jako „niezwykle dojrzałego, uzbrojonego po zęby w partyjne interpretacje bieżącej polityki, równie oczytanego, co biegłego i odpowiednio wyposażonego, by mieć pogląd na każdy mało znany temat, na który ktoś z jego kolegów postanowił napisać pracę".

Po wojnie polityczne zaangażowanie Hobsbawma spowolniło jego formalny awans w hierarchii brytyjskiej akademii. Gdyby nie przynależność do partii komunistycznej, zapewne już jako młody człowiek zajmowałby prestiżowe stanowiska. Mimo to z każdą kolejną książką – od „Primitive Rebels" po „The Age of Capital", od „Industry and Empire" po „Tradycję wynalezioną" – jego krajowa i międzynarodowa sława rosła. Kiedy Hobsbawm przechodził na emeryturę, jego kariera została uwieńczona wszelkiego rodzaju zaszczytami: wykładał wszędzie, nadano mu cały szereg honorowych stopni, a brytyjska królowa zaliczyła go w poczet Companion of Honor.

Sen rewolucji październikowej wciąż gdzieś we mnie jest

Podróże zaniosły Hobsbawma w intrygujące miejsca: podczas obchodów święta zburzenia Bastylii w 1936 r. jechał na ciężarówce, z której kręcono ujęcia dla kroniki filmowej Partii Socjalistycznej u szczytu popularności Frontu Ludowego (jest fotografia, na której można go rozpoznać mimo 70 lat, jakie upłynęły od tamtego dnia); znalazł się na krótko w Katalonii na początku hiszpańskiej wojny domowej. W Hawanie zapewnił kiedyś improwizowane tłumaczenie dla Che Guevary. W autobiografii pisze z autentycznym entuzjazmem o swoich podróżach i przyjaźniach w Ameryce Łacińskiej, Hiszpanii, we Francji i przede wszystkim we Włoszech. W odróżnieniu od większości brytyjskich historyków – i historyków Wielkiej Brytanii, co było jego pierwszym powołaniem – jest nie tylko wielojęzyczny, ale także w sposób instynktowny używa kosmopolitycznych odniesień. Jego wspomnienia są odświeżająco dyskretne, gdy dotyczą najbliższej rodziny i miłości – zamiast tego wypełniają je mężczyźni i kobiety, którzy tworzyli jego świat publiczny. Są zapisem długiego i owocnego życia w XX w.

Czegoś jednak brakuje. Eric Hobsbawm nie tylko był komunistą – tych nie brakowało, nawet w Wielkiej Brytanii. On pozostał komunistą przez 60 lat. Pozwolił, by jego członkostwo w malutkiej, brytyjskiej Partii Komunistycznej wygasło dopiero wówczas, gdy jej sprawa została definitywnie pogrzebana przez historię. I w przeciwieństwie do niemal każdego intelektualisty, który uległ czarowi komunizmu, Hobsbawm niczego nie z?ałuje. Choć uznaje całkowitą porażkę wszystkiego, co symbolizował komunizm, w połowie dziewiątej dekady swojego życia niezmiennie utrzymuje, że „sen rewolucji październikowej wciąż gdzieś we mnie jest".

Co było do przewidzenia, jego niezłomna odmowa „porzucenia" trwającego całe życie zaangażowania na rzecz komunizmu sprowokowała najwięcej publicznych komentarzy. „Dlaczego – pytano Hobsbawma w niezliczonych wywiadach – nie opuścił pan partii w 1956 r., jak to uczyniła większość pańskich przyjaciół, kiedy sowieckie czołgi zdławiły węgierską rewoltę?". „Czemu nie zrobił pan tego w 1968 r., kiedy Armia Czerwona najechała na Pragę?". „Czemu wciąż wydaje się pan wierzyć – Hobsbawm sugerował to przy wielu okazjach w ostatnich latach – że cena ludzkiego życia i cierpień pod rządami Stalina byłaby warta zapłacenia, gdyby rezultaty były lepsze?".

Hobsbawm skrzętnie, choć z niejakim zmęczeniem, odpowiada na te pytania, niekiedy zdradzając nutę pogardliwej niecierpliwości wobec tej obsesji na punkcie jego komunistycznej przeszłości. Ostatecznie dokonał też wielu innych rzeczy. Zachęca jednak do pytań. Zgodnie z jego własnym opisem komunizm zaprzątał go przez większą część życia. Wiele spośród osób, o których tak żywo pisze w autobiografii, było komunistami. Przez wiele dziesięcioleci pisał na potrzeby komunistycznych publikacji i sprawował funkcje w partii. Kiedy inni z niej wystąpili, on pozostał. Poświęca dużo miejsca opisowi swojej lojalności, ale nigdy jej tak naprawdę nie tłumaczy.

Nie składajmy broni. Świat nie stanie się lepszy sam z siebie

Nie sposób nie podziwiać bezkompromisowej decyzji Hobsbawma, by pozostać wiernym swej nastoletniej tożsamości i samotnie nawigować przez XX-wieczne jądro ciemności. Historyk płaci jednak wysoką cenę za tę wierność, cenę o wiele wyższą, niż mu się wydaje. „Są pewne kluby – mówi – do których nie chciałbym należeć". Ma na myśli byłych komunistów. Lecz byli komuniści – Jorge Semprún, Wolfgang Leonhard, Margarete Buber-Neumann, Claude Roy, Albert Camus, Ignazio Silone, Manès Sperber i Arthur Koestler – są autorami najlepszych świadectw naszych potwornych czasów. Jak Sołżenicym, Sacharow i Havel (Hobsbawm, co znaczące, nigdy o nim nie wspomina), którzy tworzą XX-wieczną republikę uczonych. Wykluczając się z tego towarzystwa, Eric Hobsbawm (właśnie on!) skazał się na prowincjonalizm.

François Furet powiedział kiedyś, że wystąpienie z Francuskiej Partii Komunistycznej w proteście przeciwko sowieckiej inwazji na Węgry „było najmądrzejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek zrobiłem". Eric Hobsbawm zdecydował się pozostać i ten wybór osłabił jego historyczne instynkty. Oczywiście jest więcej niż gotów uznać swoje błędy – niedocenienie lat 60., niedostrzeżenie nagłego upadku eurokomunizmu w drugiej połowie tej samej dekady, nawet wygórowane oczekiwania wobec Związku Radzieckiego, który, „co teraz wiem, był skazany na porażkę".

Nawet znaczenie roku 1989 jest dla niego niejasne. Ledwie przestrzega przed konsekwencjami zwycięstwa „wolnego świata" (jego świadczący o strachu cudzysłów) nad Związkiem Radzieckim: „Świat może pożałować, że postawiony przed alternatywą Róży Luksemburg – socjalizm lub barbarzyństwo – nie wybrał socjalizmu".

Czerwona Róża napisała to jednak blisko sto lat temu. Socjalizm, o którym marzył Eric Hobsbawm, nie jest już realną alternatywą i należy za to winić w dużej mierze barbarzyńskie, dyktatorskie odchylenie, któremu poświe?cił swoje życie. Komunizm sprofanował i zniszczył radykalne dziedzictwo. Jeśli dziś stajemy oko w oko ze światem, w którym brak wielkiej narracji postępu społecznego, brak politycznie wiarygodnego projektu sprawiedliwości społecznej, to w dużej mierze stało się to dlatego, że Lenin i jego dziedzice zatruli studnie.

Hobsbawm konkluduje swoje wspomnienia przejmującą kodą: „Nie składajmy broni nawet w mało satysfakcjonujących czasach. Niesprawiedliwość społeczna wciąż musi być piętnowana i zwalczana. Świat nie stanie się lepszy sam z siebie". W każdym punkcie ma rację. Ale by zdziałać coś dobrego w nowym stuleciu, musimy rozpocząć od mówienia prawdy o starym. Hobsbawm odmawia spojrzenia złu prosto w oczy i nazwania go po imieniu. Nie podejmuje w ogóle dyskusji nad moralnym i politycznym dziedzictwem Stalina orazw jego działaniami. Jeśli naprawdę chce przekazać radykalną pałeczkę kolejnym pokoleniom, to nie tędy droga. Lewica długo wzbraniała się przed konfrontacją z komunistycznym demonem z rodzinnej szafy. Antyantykomunizm, chęć uniknięcia wspierania wojowników ery zimnej wojny przed rokiem 1989, a potem triumfalistów wieszczących koniec historii, osłabiły myślenie polityczne w ruchu pracowniczym i socjaldemokratycznym na dziesięciolecia, a w niektórych kręgach wciąż je osłabiają. Ale – jak zauważył Arthur Koestler w Carnegie Hall w marcu 1948 r. – „Nie można pomóc ludziom, mając rację, ale źle ją uzasadniając (...). Ten lęk przed znalezieniem się w złym towarzystwie nie jest wyrazem politycznej czystości, lecz braku pewności siebie".

Jeśli lewica ma odzyskać pewność siebie i wstać z kolan, to musimy przestać opowiadać pokrzepiające bajeczki o przeszłości. Z całym szacunkiem dla Hobsbawma, który je dobrotliwie neguje, w XX w. między ekstremizmami na lewicy i na prawicy istniało „fundamentalne pokrewieństwo" oczywiste dla każdego, kto go doświadczył.

Eric Hobsbawm jest obdarzonym największym naturalnym talentem historykiem naszych czasów. Ale pełen sił i wolny od utrapień zdołał jakoś przespać terror i wstyd stulecia.

Recenzja autobiografii Erica Hobsbawma autorstwa Tony'ego Judta została opublikowana pierwszy raz w „The New York Review of Books" w listopadzie 2003r. W 2011 r. Wydawnictwo Uniwersytetu Warszawskiego umieściło ją w zbiorze esejów „Zapomniany wiek".

Eric Hobsbawm jest najbardziej znanym historykiem na świecie. „Wiek skrajności" (opublikowany w 1994 r.) został przetłumaczony na dziesiątki języków, od chińskiego po czeski. Jego wspomnienia były bestsellerem w New Delhi, w niektórych częściach Ameryki Południowej, szczególnie w Brazylii, jest bohaterem kultury popularnej. Jego sława jest zasłużona.

Hobsbawm panuje nad ogromnymi zasobami informacji z pewną sobie łatwością. Jego promotor z Cambridge powiedział mi kiedyś, że przyszły historyk był najbystrzejszym studentem, jakiego kiedykolwiek uczył, po czym dodał: „Oczywiście nie można powiedzieć, że go uczyłem – jego nie dało się uczyć. Eric już wszystko wiedział".

Pozostało jeszcze 94% artykułu
Patronat Rzeczpospolitej
Gala 50. Nagrody Oskara Kolberga już 9 lipca w Zamku Królewskim w Warszawie
Kultura
Biblioteka Książąt Czartoryskich w Krakowie przejdzie gruntowne zmiany
Kultura
Pod chmurką i na sali. Co będzie można zobaczyć w wakacje w kinach?
Kultura
Wystawa finalistów Young Design 2025 już otwarta