Zanim muzyk okrzyknięty bogiem rozpoczął koncert, rozłożono mu na estradzie, aby czuł się jak u siebie, dywan tworzący namiastkę domu. Nie był to, niestety, dywan latający, a i sam Clapton nie zrobił nic, żeby pokazać nam gitarowy odlot. Oczy miał martwe, twarz kamienną, rękę drętwą.
Przez większą część dwugodzinnego występu niewiele mówił, uśmiech kontrolował jakby kosztował go milion funtów. Ktoś powie, że nie przyjechał mówić i czarować uśmiechem - tylko grać. Ale grał też niewiele. Ratowali go wspaniali instrumentaliści. Bez walki o główną pozycję na estradzie - oddawał im pole do popisu.
Można było odnieść wrażenie, że liderami są Greg Leisz, który grał tkliwie, czule, folkowo na steel guitar albo Doyle Bramhall II, leworęczny instrumentalista o powierzchowności dobrze zadbanego Keitha Richardsa, wykonujący swoje partie w stylu dawnego Claptona, niezwykle emocjonalnie.
Zaskakujące było to, że lider przykładał się do grania palcówek i przygrywek, a gdy miał zacząć piosenkę — cedował obowiązki na kolegów. Nadzieję na wielki popis można było mieć przez chwilę, gdy grany jako trzeci utwór wieczoru „Tell The Truth", gitarzysta rozpoczął wykonywać na nowiutkim Fenderze. Ale po kilku dźwiękach skoncentrował się jedynie na tym, by osiągnąć metaliczne brzmienie. Zimne jak solówki z albumu „Pilgrim". W „Got To Get Better" bawił się funkowymi efektami, zaś podczas "Badge" — sprzężaniem dźwięków. Z Bramhalem wszedł w gitarowy dialog dopiero w „Come Rain or Come Shine". Jednak o pojedynku na najwyższym światowym poziomie nie było wciąż mowy, bo Eric przyduszając struny do gryfu — dusił w zarodku emocje.
Clapton stara się w ostatniej dekadzie zapraszać do koncertów przyjaciół z przeszłości, ale obecność i śpiew Paula Caracka, a zwłaszcza główna partia w „It Ain't Easy" nie wzmocniła dramaturgii koncertu. Zamiast mocnej bluesowej aury - wprowadził nastrój gali upadłych gwiazd pop.