Dwa tygodnie temu dziewięcioletni syn Niemca i rozwiedzionej z nim Polki został porwany sprzed jednej ze szkół w Düsseldorfie. Jedyny ślad, jaki znalazła policja, to porzucony samochód, którym wieziono chłopca. Ślad po nim i jego matce zaginął. Poszukiwani są dziś przez policję w całej Europie.
Kilka dni temu „Rzeczpospolitej” udało się dotrzeć do ukrywającej się kobiety i chłopca. Pani Beata – drobna, zadbana kobieta – nie wygląda na porywaczkę. Wie, że w każdej chwili może zostać zatrzymana. Jej syn Moritz nie zdaje sobie z tego sprawy – jest spokojny, uśmiecha się i żartuje z matką.
Czemu porwała Moritza? – To była jedyna szansa, żeby go zobaczyć, powiedzieć mu, kim jestem. Nie widziałam innej możliwości, choć wiem, że czeka mnie najgorsze – mówi kobieta.
Zarzuca niemieckim sądom i Jugendamtowi (urzędowi ds. młodzieży), że przez dwa lata uniemożliwiali jej kontakt z synem. Według niej pozbawiono ją praw rodzicielskich dlatego, że jest Polką. Skarży się, że urzędnicy robią wszystko, by obcokrajowcom z mieszanych małżeństw ograniczać kontakty z dziećmi, chcą, by posługiwały się one wyłącznie językiem niemieckim i zapomniały o swoim pochodzeniu.
Kobieta zarzuca byłemu mężowi i jego obecnej żonie (obydwoje to urzędnicy ministerialni rządu Nadrenii Północnej-Westfalii), że wykorzystywali wpływy, by pozbawić ją władzy rodzicielskiej. Uważa, że jest dyskryminowana przez niemieckie władze.