Jak partie zdobywały pieniądze

Parlament dyskutuje o obcięciu dotacji. Jak partie radziły sobie, gdy nie dostawały pieniędzy z budżetu

Aktualizacja: 15.12.2010 03:08 Publikacja: 15.12.2010 02:45

Jak partie zdobywały pieniądze

Foto: ROL

– Nie ma większej korupcji niż ta, kiedy partie polityczne zmuszają obywateli do płacenia podatku na ich utrzymanie – grzmiał niedawno podczas debaty w Sejmie premier Donald Tusk.

Za ograniczeniami opowiedział się w rozmowie z Polsat News prezydent. Bronisław Komorowski podkreślał też, że pieniądze te powinny być przede wszystkim wydawane na tworzenie zapleczy eksperckich.

Sprawa finansowania partii z budżetu od tygodni rozgrzewa do białości scenę polityczną. PO jako główna orędowniczka odebrania partiom pieniędzy przegrała starcie w Sejmie z obrońcami dotacji, czyli PiS, SLD i PSL. Wczoraj przystąpiła do ofensywy w Senacie, gdzie postanowiła przynajmniej znacznie ograniczyć partyjne fundusze. Zupełnie jakby zapomniała, że czas bez dotacji dla partii obfitował w liczne afery korupcyjne, które przemeblowały scenę polityczną i zepchnęły rządzący SLD na margines.

[srodtytul]Tuż po przełomie[/srodtytul]

Po wyborach w 1989 r. na scenie politycznej osadzone były trzy partie – PZPR, ZSL i SD. Reszta ugrupowań znajdowała się w powijakach. Ale przedsiębiorcy już wiedzieli, że wiatr historii zdmuchnie lada chwila władzę ludową i trzeba będzie szukać wsparcia u nowych elit.

– Dwóch dyrektorów central handlu zagranicznego opowiadało mi niezależnie od siebie, jak przychodzili do nich wysłannicy liderów nowych partii i ściągali ogromne haracze w zamian za obietnicę zachowania posady – opowiada polityk lewicy, który zasiadał w Sejmie przez 15 lat.

Ale partie, które były kontynuacją PRL-owskich ugrupowań, też nie miały źle – przejęły nieruchomości i oszczędności po swoich poprzedniczkach. Socjaldemokracja RP, która powstała po rozwiązaniu PZPR, odziedziczyła jej składki członkowskie.

– Pieniądze po PZPR pozwoliły nam przetrwać pierwsze trzy lata działalności w nowej rzeczywistości – opowiada Józef Oleksy, były lider SdRP. – Ale przejęliśmy też zobowiązania nieboszczki PZPR, czyli ogromny aparat partyjny, który trzeba było zwolnić, a ludziom zapłacić odprawy. Musieliśmy też spłacić kredyt zaciągnięty przez PZPR na kampanię 1989 r. Pamiętam, że na jego spłatę poszły dwa ośrodki wypoczynkowe, w tym Bryza w Juracie.

Partia jednak nie biedowała. – Mieliśmy ogromne pieniądze, które zostały roztrwonione na jakieś idiotyczne inwestycje typu przędzalnia pod Opolem – wspomina były premier. – Do dzisiaj wielu naszych działaczy uważa, że w tamtych czasach zbyt niefrasobliwie dysponowano pieniędzmi i po prostu je zmarnotrawiono.

[srodtytul]Wolnoamerykanka[/srodtytul]

– Kiedy w 1993 r. dostałem się do Sejmu i poszedłem na pierwsze posiedzenie komisji, obok mnie siedział młody człowiek. Myślałem, że to poseł, więc pogratulowałem mu mandatu w tak młodym wieku. Na co odpowiedział: nie jestem posłem, tylko jego współpracownikiem. Poseł poszedł robić interesy – opowiada Marek Dyduch, polityk SLD.

W latach 90. pozyskiwanie pieniędzy na działalność partyjną to była prawdziwa wolnoamerykanka. Przyjmowano je od każdego i w dowolnej wysokości, bo nie było nad tym żadnej kontroli. Bano się tylko darowizn z zagranicy, bo nie wykluczano, że młodą polską demokrację może skorumpować jakiś zagraniczny wywiad. Sprzedawano cegiełki, przez które można było przepuścić dowolną sumę od darczyńcy, który wolał pozostać anonimowy, a wielcy donatorzy z reguły tego właśnie chcieli. – Sprzedaż cegiełek to była cudowna zamiana zwykłego papieru na papier wartościowy – śmieje się jeden z rozmówców „Rz”.

Partie mogły też prowadzić działalność gospodarczą. Tutaj uprzywilejowane były spadkobierczynie PRL-owskich ugrupowań dysponujące kamienicami, w których mogły podnajmować pomieszczenia. SdRP była np. właścicielem niewielkiego hotelu przy swojej siedzibie na warszawskim Powiślu.

Od początku też ukształtował się zwyczaj, że wszystkie osoby pełniące dzięki partii funkcje oddawały jej procent swojej pensji. W zależności od partii było to 5 – 10 proc. Przykładowo SLD 7 proc., a o PO mówiono, że nawet 10 proc., choć oficjalnie się tego wypierała. W niektórych formacjach praktykowano opłaty za umieszczenie na liście kandydatów na posłów, senatorów i radnych. Pierwsze miejsce na liście do Sejmu kosztowało nawet kilkanaście tysięcy złotych. Na tej praktyce została przyłapana np. Samoobrona.

Składki członkowskie mogły pokryć 15 – 30 proc. wydatków na utrzymanie dużych partii. Małe miały mniej pieniędzy ze składek, ale też mniejsze koszty. Ta druga sytuacja dotyczyła głównie prawicy, która nie miała struktur terenowych.

– Terenowe siedziby partii mieściły się w biurach poselskich, a więc były opłacane z pieniędzy sejmowych – opowiada prawicowy polityk, zaznaczając, że do dziś jest to powszechnie praktykowane we wszystkich formacjach. – U nas ta sytuacja powodowała liczne napięcia, bo było nas mało, więc koszta nie rozkładały się na wiele osób. Na dodatek liderzy nieustannie wymyślali akcje, które posłowie musieli przeprowadzać, i nigdy nie pytali, skąd weźmiemy na to pieniądze.

Twierdzi, że jeśli partia organizowała ogólnopolską akcję np. zbierania podpisów pod referendum, dostarczała posłom materiały propagandowe, za

które musieli zapłacić. – Podobnie było w przypadku gadżetów rozdawanych w czasie takich akcji: breloczków, długopisów, a nawet parasolek – opowiada. – Niektórzy posłowie nie chcieli płacić i wtedy wybuchała afera, ale z reguły płacili, bo zawsze był bat w postaci nieumieszczenia na listach wyborczych.

[srodtytul]Sponsorzy na kampanię[/srodtytul]

Zdaniem prawicowego polityka to wszystko sprawiało, że posłowie w terenie więcej czasu poświęcali na organizowanie pieniędzy niż na działalność parlamentarną, a partia była latami uwikłana w sieć zależności z małym i dużym biznesem.

Gdy sondaże partii nie wskazywały na możliwość objęcia władzy w niedalekim czasie, biznesmeni nie byli chętni do jej dotowania. Posłowie nie chcieli ściągać pieniędzy między wyborami, bo się bali, że później nie dostaną środków na kampanię. – Dlatego poseł, który miał więcej kontaktów wśród biznesmenów, był do przodu – opowiada rozmówca „Rz”.

– Podczas kampanii szukało się sponsorów – przyznaje Dyduch. – Jak partie miały dobre notowania, to pieniądze i datki rzeczowe płynęły do nich strumieniem. Jak złe, to działacze musieli się dużo nachodzić po znajomych przedsiębiorcach, żeby zdobyć fundusze.

Według niego zasada była zawsze jednakowa – prawicy pomagał Kościół, a lewicy drobni przedsiębiorcy. Były też nieliczne wielkie spółki, np. znana firma konsultingowa, które płaciły wszystkim partiom proporcjonalnie do ich poparcia. Gdy SLD rósł w siłę, przedsiębiorców przybywało. – I dopóki nie pojawiły się dwuznaczne sytuacje, wszystko to jakoś działało – mówi Dyduch. – Jedno jest pewne, świętych pod tym względem w Polsce nie ma.

Ryszard Bugaj, który w 1992 r. założył Unię Pracy, zarzeka się, że jego partia, mimo że nie miała pieniędzy z czasów PRL, nie wyciągała ręki do biznesu. – Marek Pol spotkał kiedyś na lotnisku znanego biznesmena i usłyszał od niego, że Unia Pracy to jedyna partia, której przedstawiciele nigdy nie prosili go o pieniądze – opowiadał Bugaj.

[srodtytul]Wysyp afer[/srodtytul]

Ale sytuacje dwuznaczne coraz częściej wychodziły na jaw. Najpierw była afera Rywina, czyli korupcyjna propozycja, jaką producent filmowy złożył redaktorowi naczelnemu „Gazety Wyborczej” Adamowi Michnikowi w zamian za zmiany w ustawie medialnej. Potem światło dzienne ujrzały informacje, jakoby poseł SLD Andrzej Pęczak domagał się zasilenia partyjnej kasy ze środków Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska.

Propozycje składali też politykom przedsiębiorcy. Jan Rulewski, senator PO, wspomina, że przychodzili do niego interesanci z propozycją np. liberalizacji kodeksu pracy lub zwiększenia dotacji do zatrudnienia osób niepełnosprawnych i obietnicą, że w zamian „może liczyć na ich poparcie”. – A ja zawsze zajmowałem się sprawami społecznymi, gdzie nie było wielkich pieniędzy – mówi Rulewski. – Sądzę, że parlamentarzyści zajmujący się gospodarką dostawali znacznie więcej takich propozycji.

Włodzimierz Cimoszewicz opowiada z kolei, jak podczas kampanii prezydenckiej 2005 r. na prywatnym przyjęciu podszedł do niego biznesmen i zaproponował sowitą dotację na rzecz jego komitetu. – Kwota, którą wymienił, była siedmiocyfrowa – wspomina. – Do dzisiaj nie wiem, czy to była propozycja korupcyjna czy prowokacja.

– Nie ma większej korupcji niż ta, kiedy partie polityczne zmuszają obywateli do płacenia podatku na ich utrzymanie – grzmiał niedawno podczas debaty w Sejmie premier Donald Tusk.

Za ograniczeniami opowiedział się w rozmowie z Polsat News prezydent. Bronisław Komorowski podkreślał też, że pieniądze te powinny być przede wszystkim wydawane na tworzenie zapleczy eksperckich.

Pozostało 96% artykułu
Kraj
Były dyrektor Muzeum Historii Polski nagrodzony
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kraj
Podcast Pałac Prezydencki: "Prezydenta wybierze internet". Rozmowa z szefem sztabu Mentzena
Kraj
Gala Nagrody „Rzeczpospolitej” im. J. Giedroycia w Pałacu Rzeczpospolitej
Kraj
Strategie ochrony rynku w obliczu globalnych wydarzeń – zapraszamy na webinar!
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kraj
Podcast „Pałac Prezydencki”: Co zdefiniuje kampanię prezydencką? Nie tylko bezpieczeństwo