Pola śmierci

Bezpieka wciągnęła w pułapkę 158 żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych. Wywiozła ich na „ziemie odzyskane” i wymordowała

Publikacja: 22.12.2012 00:01

Romuald Czarniecki ps. Pikolo, żołnierz „Bartka”. Zginął w starciu z bezpieką w Czechowicach-Dziedzi

Romuald Czarniecki ps. Pikolo, żołnierz „Bartka”. Zginął w starciu z bezpieką w Czechowicach-Dziedzicach w lipcu 1946 roku

Foto: IPN

Red

Tekst z archiwum miesięcznika "Uważam Rze Historia"

Nie płacz siostra za mną – powiedział we wrześniu 1946 roku Karol Talik ps. Ryś. – Będzie ci lepiej, jak dotrę do Londynu. Wtedy Beata Talik widziała brata ostatni raz. „Ryś" był partyzantem. Walczył u boku Henryka Flamego ps. Bartek. Grupa „Bartka", należąca do Narodowych Sił Zbrojnych, była najliczniejsza na Podbeskidziu i mocno dawała się we znaki tym, którzy zaraz po wojnie wprowadzali w Polsce komunistyczny ustrój.

W tych samych dniach Józef Marek przysłał rodzicom skrawek kartki: „Przyjdźcie się pożegnać! Wyjeżdżam na Zachód". Miał 19 lat i od kilku miesięcy był pod komendą „Bartka".

Podobne historie może opowiedzieć wiele rodzin z Ciśca, Milówki czy Węgierskiej Górki, wiosek na Podbeskidziu. Co najmniej 158 partyzantów „Bartka", pod osłoną ciepłych wrześniowych nocy 1946 roku, wsiadło na ciężarówki i wyruszyło na ziemie zachodnie. Rodziny miesiącami czekały na wiadomość. Ślad po nich zaginął. Podejrzewali, że listy przychwytuje UB.

Prawda okazała się zupełnie inna. Mroczna, krwawa. Ową prawdę przez ostatnie osiem lat badał katowicki IPN. Śledztwo umorzono. – Z powodu niewykrycia sprawców bądź śmierci tych, których nazwiska ustalono – tłumaczy prokurator Piotr Nalepa.

Cele śledztwa były trzy: ustalić listę pokrzywdzonych i miejsca pochówku, nazwiska sprawców oraz ujawnić mechanizm zbrodni. Nie wszystkie udało się osiągnąć. Leśna polana koło miejscowości Barut nie chciała opowiedzieć wszystkiego, co wie. Swej tajemnicy nie wyjawiło też poniemieckie lotnisko pod Starym Grodkowem.

Nocleg koło lotniska

Dziś już wiemy, że do oddziału „Bartka" przeniknął agent UB, który przybrał pseudonim Lawina. W rzeczywistości nazywał się Henryk Wendrowski. Walka partyzantów w 1946 roku stawała się beznadziejna. Mieli w zasadzie dwa wyjścia: ucieczka z kraju lub ubeckie więzienie. „Lawina" nie miał więc problemów z przekonaniem żołnierzy NSZ do wyjazdu na Zachód. W kilku turach partyzanci wsiedli na ciężarówki. Ruszyli w stronę Wrocławia. Na pierwszy nocleg wybrano Opolszczyznę.

Pierwsza grupa zatrzymała się na noc na poniemieckim lotnisku wojskowym koło Starego Grodkowa. Gospodarze czekający w willi przygotowali chleb i wódkę. Nad ranem fińskim nożem ktoś zabił wartownika. Przez okna do budynku wpadły granaty. Żołnierze oszołomieni wybuchem i alkoholem wybiegali na dwór. Padły strzały. Teren był otoczony. Schwytano wszystkich. Kazano im się rozebrać. Nagich pojedynczo prowadzono nad brzeg głębokiego na 3 metry wykopu. Słychać było strzał, jeden. Ciało bezwładnie wpadło do dołu.

Do grobu jeden z oprawców wrzucił aluminiowe żołnierskie blaszki, tzw. nieśmiertelniki. Po to, by po ewentualnym odkryciu mogiły zmylić tropy.

Wówczas partyzanci ze zgrupowania „Bartka" nie wiedzieli, w czyich są rękach. Po ponad 60 latach od tamtych wydarzeń wiemy, że egzekucję zaplanowali i wykonali funkcjonariusze katowickiego Urzędu Bezpieczeństwa. Część prawdy poznaliśmy dzięki Janowi Zielińskiemu, funkcjonariuszowi UB, który był na miejscu i szczegółowo opisał wydarzenia spod Starego Grodkowa. Przełamał się dopiero po upadku komunizmu. Leżąc na łożu śmierci, opowiedział prokuratorowi, w czym brał udział.

Po południu, już po zakopaniu grobów, milicjant z pobliskiego posterunku przyprowadził bosego mężczyznę ubranego we flanelową koszulę i w kalesony. Jeszcze był oszołomiony. Ubecy nie chcieli wierzyć, że komuś udało się wymknąć.

– Nazywał się Cieślar i pochodził z Wisły-Malinki – zeznał Jan Zieliński. – Chciał mi dać swoją ślubną obrączkę, ale nie bardzo wiem po co.

Zieliński i Czesław Gęborski, były komendant obozu pracy w Łambinowicach, usłyszeli od swojego szefa Leona Wajntrauba (naczelnika Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa w Cieszynie) rozkaz: – Zastrzelcie go!

Poszli na poniemieckie lotnisko. Gęborski saperką pogłębił jeden z lejów po bombie, których na lotnisku nie brakowało. Zieliński pilnował Cieślara.

– Mówiłem mu, żeby uciekał. Spuściłem nawet spodnie, pozorując, że się załatwiam, by ułatwić mu ucieczkę – mówił przed prokuratorem. – Cieślar był jednak tak oszołomiony, że stał koło mnie. Prosił tylko, bym pozdrowił jego żonę i dzieci.

Gęborski wziął Cieślara za barak, zastrzelił i zakopał w leju.

Samolot z generałami

Jeszcze tego samego dnia, późnym popołudniem, na lotnisku wylądował samolot. Przyleciał prosto z Warszawy. Jednopłatowiec miał na skrzydłach rosyjskie czerwone gwiazdy. Przylecieli nim minister Stanisław Radkiewicz (szef Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, któremu podlegało UB), wiceminister Roman Romkowski i pułkownik Światło. Towarzyszyło im dwóch lub trzech generałów rosyjskich.

– Z pewnością zdawano relację z akcji. Po jakimś czasie Radkiewicz i inni odlecieli, a myśmy pieszo wrócili do posiadłości – wspominał Zieliński.

Pod Baranią Górą, na której stacjonowali partyzanci, szykowano się już do drugiego transportu. Między 10 a 15 września 1946 roku wyruszyły kolejne ciężarówki.

Zieliński i Gęborski, po rozstrzelaniu Cieślara, poszli w stronę lasu. Stał tam rząd baraków, drewnianych, pomalowanych na zielono. Postawiono je na słupkach z cegieł. Pod podłogą jednego z nich Zieliński zobaczył miny przeciwczołgowe, które połączono drutami. Sześć albo siedem sztuk, w drewnianych skrzynkach.

– Wiedziałem, że do baraku ma przyjechać następny transport ludzi „Bartka" – przypominał sobie Zieliński.

Samej akcji już nie widział. Nie wytrzymał psychicznie. Powiedział dowódcy, że ma świerzb i musi pojechać do lekarza. Później od Leona Wajntrauba dowiedział się, że wszystko poszło zgodnie z planem. W baraku nocowało 30–40 ludzi.

Mieszkańcy wiosek sąsiadujących z poniemieckim lotniskiem zapewniają dziś, że we wrześniu 1946 roku nie słyszeli żadnej strzelaniny czy wybuchów. Z jednym wyjątkiem. Mieczysław Bator słyszał nad ranem eksplozję i serie z karabinu maszynowego. Po dwóch dniach poszedł zobaczyć, co się stało. Zauważył zburzony barak i dym, który jeszcze unosił się nad pogorzeliskiem.

Stodoła na Hubertusie

Ostatni transport wyjechał gdzieś pod koniec września. Ciężarówki, wypożyczone z kopalni, znów zabrały minimum 60 osób. Auta dojechały do miejscowości Barut leżącej kilkanaście kilometrów od Strzelec Opolskich. Jerzy Karpiński, który w Barucie mieszka do dzisiaj, miał wtedy 18 lat i wieczorem wracał do domu. Pamięta: – Auta jechały prosto do lasu.

Koło szkoły w Barucie silnik jednej ciężarówki zgasł. Wiktor Koźlik miał wówczas 16 lat: – Wyszedłem, by zobaczyć, co się stało, ale wyskoczyła ochrona z karabinami i nas wygoniła. Uciekłem.

Zauważył jedynie, że na pace byli młodzi mężczyźni ubrani w mundury, nieogoleni, stłoczeni. Na głowach mieli wojskowe czapki. Wkrótce nadjechało drugie auto, wzięło zepsutą ciężarówkę na hol i pomknęło do lasu, w stronę polany Hubertus, na której stał murowany budynek, taka stodoła o wymiarach 5 na 10 metrów.

17-letnia Eryka Stelmach szła wówczas do pracy w majątku Sarnów z 19-letnią siostrą Anastazją i koleżanką. Przechodziły koło Hubertusa, ale zanim tam doszły, z krzaków wyszli dwaj żołnierze i zagrodzili im drogę. Jeden z nich zapytał: – Kuda idiosz?

Odpowiedziały po śląsku, więc nie zrozumiał. Stojący kilka metrów obok mężczyzna ubrany w granatowy garnitur kazał dziewczynom iść dalej.

Hubertus był ogrodzony drutem kolczastym, choć wcześniej zasieków nikt tam nie widział. Leśną drogę, którą maszerowały do pracy Anastazja i Eryka, przecinały druty, jakie biegły do murowanej stodoły. Zauważyły w rowie wielkie żelazne talerze.

Wczesnym rankiem (dziś przyjmuje się, że był to 26 września) Barut budził się do życia. Wielu mieszkańców zamierzało zbierać ziemniaki na polach. Nagle poranną ciszę rozerwał huk. Odgłos wielkiej eksplozji nadleciał od strony Hubertusa.

– W lesie zaczęto strzelać z pepeszek, seriami. Były też pojedyncze strzały – na wspomnienie tamtych chwil na skórze Magdaleny Bryś pojawia się gęsia skórka. – Teraz już wiem, że tych, których nie wysadzili, rozstrzelali. Gdy Anastazja i Eryka wracały do domu, na Hubertusie już nie było stodoły. Leżał tylko gruz, a wokół unosił się dym.

Ognisko w lesie

Tego samego dnia, w południe, Antoni Niemiec, szef Śląskiej Dyrekcji Lasów Państwowych, skrył się w krzakach koło drogi, jakieś 200–300 metrów od gruzów stodoły. Widział kilkunastu mężczyzn ubranych w krótkie bluzy wojskowe, brązowe – takie, jakie nosili wówczas funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa. Wrzucali do ogniska jakieś strzępy odzieży i fragmenty ciał. Ogień palił się w odległości 10 metrów od ruin stodoły.

Z 200 metrów Antoni Niemiec nie był w stanie rozstrzygnąć, czy były to ciała ludzkie, czy zwierzęce, ba – czy w ogóle to były ciała. Zasugerował się zapachem unoszącym się z ogniska. Mdłym, charakterystycznym dla palonych zwłok.

Magdalena Bryś pamięta, że starsi mieszkańcy wioski wzięli wiklinowe koszyki, koziki i pod pretekstem zbierania grzybów poszli niby przypadkiem w okolice Hubertusa. Zawróciło ich wojsko. Cały teren był szczelnie obstawiony przez kilka dni. Wartownicy powiedzieli im tylko, że muszą wracać. Żadnych wyjaśnień. Żadnego tłumaczenia, czego tylu wojskowych szuka w baruckim lesie.

Ciekawość nie dała spokoju Henrykowi Pytlowi. Po kilku dniach pobiegł do lasu razem z kolegą. Widzieli kawałki ciał, porozrywane ubrania. Zobaczyli czapkę rogatywkę z orłem w koronie i z gwiazdkami. Obok leżała ludzka głowa. Uciekli, ale wrócili. Zakopali głowę pod gruszą.

Ówczesny sołtys Barutu Teodor Anioł wiedział, że ludzie chodzili do lasu. Znajdowali tam kości. Zbierali je i zakopywali. Co chwilę natykali się na fragmenty ubrań, trzewiki. Ojciec Huberta Zyzika znalazł część mózgu, skórę z włosami, rozszarpane mundury.

Fesztrowe Pole

– Po kilku miesiącach na gruszce zauważyliśmy wiszącą rękę. Znaleźliśmy ją dopiero zimą – po tym, jak opadły liście – wspomina Jerzy Karpiński. Uważa, że resztki ciał oprawcy przenieśli na Fesztrowe Pole. Fesztrowe Pole – jak mawiają mieszkańcy Baruta – to inaczej Ogród Gajowego. Od 66 lat jest też zwane Polem Śmierci.

Róża Keller i Anastazja Ebert, dwa–trzy tygodnie po wybuchu, chodziły w to miejsce wypasać krowy. Pamiętają, że na polu widziały łatę świeżo rozkopanej ziemi, która się poruszała. Ów ruch mogły wywołać procesy gazowe w rozkładających się ciałach.

Łucja Szolke po roku poszła ze swoją babcią na Fesztrowe Pole, by wypasać krowy: – Nagle krowa zapadła się po kolana. Gdy stamtąd wyszła, śmierdziała trupami. Uciekłyśmy czym prędzej.

To wrześniowe wydarzenie na długie lata zapadło w pamięć mieszkańcom Barutu. To, czego mimo woli byli świadkami, paraliżowało ich do tego stopnia, że nie chcieli o tym rozmawiać nawet między sobą. Milczeli. Szczątki dokumentów, zdjęcia czy żołnierskie guziki, które znaleźli w lesie, chowali w najgłębszych zakamarkach swoich domów albo jak najszybciej wyrzucali.

– Już nigdy nie poszłam do tego lasu – mówi Magdalena Bryś, która nie postawiła tam swojej stopy od ponad 60 lat.

Świerki

Masowych grobów, w których pogrzebano partyzantów, nie udało się odnaleźć. Nie pomogły wielokrotne wyjazdy prokuratora Piotra Nalepy i archeologów w teren, praca z mapami, georadarami i badanie ziemi świdrami geologicznymi. Dlaczego nie udało się znaleźć mogił? Bardzo prawdopodobne jest, iż Jan Zieliński nie był do końca szczery w rozmowie z prokuratorem, gdy wskazywał miejsca zbrodni. Może czas zatarł w jego pamięci szczegóły. Nie da się wykluczyć, że kilka egzekucji, w których uczestniczył, połączył w jedną, by pomniejszyć swoją rolę.

Tylko na polanie Hubertus udało się znaleźć kilkadziesiąt fragmentów kości, wszystkie z widocznymi uszkodzeniami. Uszkodzenia te powstały w wyniku... wybuchu. To w zasadzie jedyne dowody materialne potwierdzające egzekucję, do której doszło na polanie Hubertus. Dlaczego nie znaleziono więcej kości? Bo ich tam już nie ma. Polanę przeszukano bardzo dokładnie. Przeoczenie masowego grobu jest niemożliwe. Najprawdopodobniej kilka lat po mordzie, pod pozorem na przykład wykonania prac melioracyjnych, szczątki wydobyto i przewieziono w nieznane miejsce.

Na Hubertusie dzisiaj stoi krzyż. Co roku, w ostatnią sobotę września, odprawiane są pod nim msze. Od kilku lat przyjeżdżają na nie mieszkańcy Podbeskidzia, rodziny tych, którzy zniknęli bez wieści 66 lat temu. Rzucono nawet pomysł, by z okolic Żywca przywieźć świerki. Świerki, które rosną na zboczach Baraniej Góry, na której kiedyś walczyli ludzie „Bartka", teraz mogłyby szumieć nad miejscem, w którym polegli partyzanci.

Publikacja tekstu stanowi nagrodę za zajęcie pierwszego miejsca w konkursie "Uważam Rze Historia" pod hasłem „Ocalone historie...". Jury wzięło pod uwagę dotarcie do różnorodnych źródeł, a zwłaszcza odszukanie świadków wydarzeń sprzed 65 lat oraz miejsc, gdzie owe wydarzenia się rozgrywały. Jest to dobrze napisana opowieść o zapomnianym epizodzie tragedii żołnierzy wyklętych.

Listopad 2011

Tekst z archiwum miesięcznika "Uważam Rze Historia"

Nie płacz siostra za mną – powiedział we wrześniu 1946 roku Karol Talik ps. Ryś. – Będzie ci lepiej, jak dotrę do Londynu. Wtedy Beata Talik widziała brata ostatni raz. „Ryś" był partyzantem. Walczył u boku Henryka Flamego ps. Bartek. Grupa „Bartka", należąca do Narodowych Sił Zbrojnych, była najliczniejsza na Podbeskidziu i mocno dawała się we znaki tym, którzy zaraz po wojnie wprowadzali w Polsce komunistyczny ustrój.

Pozostało 96% artykułu
Kraj
Były dyrektor Muzeum Historii Polski nagrodzony
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kraj
Podcast Pałac Prezydencki: "Prezydenta wybierze internet". Rozmowa z szefem sztabu Mentzena
Kraj
Gala Nagrody „Rzeczpospolitej” im. J. Giedroycia w Pałacu Rzeczpospolitej
Kraj
Strategie ochrony rynku w obliczu globalnych wydarzeń – zapraszamy na webinar!
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kraj
Podcast „Pałac Prezydencki”: Co zdefiniuje kampanię prezydencką? Nie tylko bezpieczeństwo