Pochodząca z Polski i mieszkająca od ponad 20 lat na Islandii Margret Adamsdottir w marcu ubiegłego roku podjęła pracę jako sekretarka polskiego ambasadora w Reykjaviku. W rozmowie z Onetem pierwsze miesiące swej pracy w placówce opisała, używając słowa "sielanka". Dodała, że ambasador Gerard Pokruszyński publicznie ją chwalił i zaproponował przejście na "ty".
Według swej relacji, w sierpniu 2019 r. Adamsdottir poszła na paradę równości w Rejkyaviku, a zdjęcia z marszu zamieściła w mediach społecznościowych. Po przyjściu do pracy miała zostać wezwana przez ambasadora. - Powiedział, że musiał się za mnie wstydzić na kościelnym przyjęciu, bo ktoś pokazał mu moje zdjęcia z parady równości. Oznajmił, że zawiódł się na mnie, bo zapewniałam, że nie jestem polityczna - powiedziała Onetowi Adamsdottir. Dodała, że gdy nie zgodziła się z opinią, że sprawa jest polityczna, dyplomata powiedział, że "gdy pracuję w ambasadzie, wszystko, co robię, odbija się na wizerunku ambasady i jego samego".
Rozmówczyni portalu dodała, że po rozmowie zachowanie ambasadora wobec niej zmieniło się i "nie było już przyjacielskich rozmów".
Według relacji Adamsdottir, Gerard Pokruszyński miał jej przy jednej z okazji powiedzieć, że jego zatrudniona w ambasadzie na stanowisku referenta żona jest de facto drugą osobą w hierarchii służbowej.
Margret Adamsdottir powiedziała także, że w marcu 2020 r., po wybuchu epidemii koronawirusa, chciała wziąć zwolnienie, by zająć się niepełnosprawną córką. Ambasador miał odpowiedzieć, że jest potrzebna w pracy. - Na szczęście wkrótce przyszła dyrektywa z MSZ mówiąca, że połowa pracowników powinna pracować zdalnie. Będąc w domu, mogłam zajmować się dzieckiem - dodała.