Leszek Miller i Janusz Palikot dobrze wiedzieli, kiedy zacząć polityczną karierę, ale nie wiedzą, kiedy ją skończyć zachowując twarz. Ale może to nie powinno dziwić, bo powodzenie projektu socjaldemokratycznego dla obu jest ostatnią sprawą, na której im dziś zależy.
Walka o przetrwanie
Palikot start w wyborach prezydenckich chce wykorzystać do promocji swojej osoby i dać swojej partii trochę tlenu, aby w boju parlamentarnym, jeśli Twój Ruch przetrwa, móc się wczołgać do Sejmu, przekraczając 5-procentowy próg wyborczy.
Leszek Miller nawet nie chce – jako lider – startować w wyborach prezydenckich, gdyż wie, że sromotnie przegra. Znalazł więc dublera. A dokładniej: dublerkę. Magdalenę Ogórek – młodą osobę, ambitną kobietę. Miller w ten sposób chce zmienić reguły gry, które od dawna były ustalone przy wyborach prezydenckich, gdzie o pierwsze miejsce walczyć mieli zasłużeni panowie. Sęk w tym, że zagranie lidera SLD nie tyle przypomina odważny ruch, ile ruch rozpaczy.
Bo Miller nie gra na Ogórek, ale gra na siebie. Z kolei kandydatka Sojuszu, przyjmując warunki jego szefa, pokazała, że nie gra na sukces socjaldemokracji, ale chce pograć przez chwilę na siebie. Miller, nawet kosztem osłabienia SLD – bo działacze się buntują i odchodzą – walczy dziś o jedno: chce utrzymać w partii władzę do jesieni, licząc, że może – jakimś cudem – załapie się do nowego rządu.
Po przegranej Ogórek nikt przecież w Sojuszu nie będzie płakał, a stary wyjadacz Miller będzie miał alibi, mówiąc: „Dałem szansę młodym, ale się nie sprawdzili". Szef SLD kalkuluje tak: co innego kończyć karierę jako wicepremier, nawet w ewentualnym rządzie Jarosława Kaczyńskiego, a co innego jako lider Sojuszu zbierający łomot w wyborach prezydenckich.