– Scenariusze zapowiadały megaprodukcje w typie „Najdłuższego dnia” czy „Szeregowca Ryana” – mówi jeden z jurorów tamtego konkursu Janusz Morgenstern, reżyser „Godziny W”. – Takie obrazy można było u nas kręcić pod koniec lat 40. i na początku lat 50. Jeszcze kiedy ja robiłem swoje filmy, byliśmy w stanie znaleźć wiarygodnie wyglądające plenery. W tej chwili jest to przedsięwzięcie ogromnie trudne i kosztowne.
Był moment, gdy wydawało się, że zdjęcia będzie można kręcić w miasteczku filmowym, które miało powstać 79 kilometrów od Warszawy w Nowym Mieście nad Pilicą, ale po hucznych zapowiedziach, dziennikarskich wycieczkach na zwiedzanie terenu i piknikach dla miejscowej ludności projekt upadł.
Potem nadzieje wiązano z Wilanowem, gdzie – na potrzeby turystyki i kina – chciano zbudować fragmenty przedwojennej i wojennej Warszawy. Szkoła Główna Gospodarstwa Wiejskiego przysłała do PISF propozycję zakupu bądź dzierżawy terenu. Ale budowa musiałaby pochłonąć ok. 70 mln zł. Instytut liczył na pomoc miasta i spółek Skarbu Państwa. Też nie wyszło. Filmowcy nadal patrzą więc w stronę czeskiego Barrandova albo niemieckiej DEFY, gdzie Roman Polański kręcił swojego „Pianistę”.
Największą przeszkodą nie są jednak plenery, zwłaszcza gdy w sukurs filmowcom przychodzi dziś technika komputerowa. Przede wszystkim brakuje koproducentów chętnych wyłożyć spore kwoty.
Myśmy już zapomnieli, jak się realizuje olbrzymie przedsięwzięcia - Dariusz Gajewski współscenarzysta „Ostatniej niedzieli”
Juliusz Machulski określa budżet „1944. Warszawy” na ok. 70 – 80 mln zł. – Tylko dysponując taką sumą, możemy zrealizować film konkurencyjny w stosunku do megahitów wojennych powstających na Zachodzie – mówi.
Dariusz Gajewski ocenia budżet „Ostatniej niedzieli” na niewiele mniej. I jeszcze dodaje: – Potrzebny jest też producent z prawdziwego zdarzenia. A myśmy już zapomnieli, jak się takie olbrzymie przedsięwzięcia realizuje.
Jednak Gajewski ciągle ma nadzieję, że uda mu się kiedyś zrobić film o powstaniu. Mówi, że stale szuka sojuszników, nie tylko w Polsce. Juliusz Machulski na moje pytanie, czy zrezygnował już z powstańczego projektu, odpowiada: – Jestem gotowy do zdjęć. O resztę proszę zapytać producenta.
A producent, Włodzimierz Niderhaus z WFDiF, który zawsze powtarzał, że zrobienie filmu o powstaniu jest jego wielkim marzeniem, teraz przyznaje: – Nic konkretnego nie potrafię powiedzieć. Było wiele obietnic, ale niewiele z nich wynikło. Takie przedsięwzięcie jest rodzajem ugody społecznej. Bez niej nic się nie da zrobić.
Przypomnijmy: gdy w Muzeum Powstania Warszawskiego rozstrzygany był konkurs na scenariusz, obietnice współfinansowania padały m.in. z ust przedstawicieli PISF, Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Ministerstwa Obrony Narodowej, Urzędu Miasta Warszawy. Producenci liczyli też na pomoc bogatych, polskich przedsiębiorstw, w rodzaju Telekomunikacji, Orlenu czy KGHM.
– My ze swoich zobowiązań jesteśmy w stanie w każdej chwili się wywiązać – zapewnia Agnieszka Odorowicz. – Jesteśmy gotowi dać filmowi o Powstaniu Warszawskim maksymalne dofinansowanie, na jakie pozwalają nam przepisy. Dzisiaj, dzięki zgodzie Komisji Europejskiej na zmianę zarządzenia w sprawie dotowania przez instytucję państwową filmów historycznych jest to nawet 12 mln zł. Ale więcej nie mamy prawa zaoferować. Zresztą nie moglibyśmy na jeden projekt przeznaczyć kilkudziesięciu milionów, bo musielibyśmy zawiesić dotacje dla kilkunastu innych tytułów.
Gdy pytam, czy w tej sytuacji wielki film o sierpniu ,44 ma jakiekolwiek szanse powstania, Odorowicz odpowiada: – Spełniliśmy rolę inicjującą. Ale nie ulega wątpliwości, że dalej potrzebna jest determinacja i wola polityczna.
Tymczasem ci, którzy kiedyś obiecywali wsparcie, teraz wymownie milczą.
masz pytanie,wyślij e-mail do autorki b.hollender@rp.pl