W „Polsce The Times” Paweł Siennicki pesymistycznie głosi, że „Smoleńsk nie przerwał spirali nienawiści, nie skończy jej tragedia w Łodzi.”
Siennicki pisze: „Co jest najsmutniejsze, to to, że w debacie, jaka rozgorzała po tragedii, niewiele jest refleksji, a przede wszystkim zwykłego ludzkiego współczucia dla rodziny zamordowanego. Nawet w majestacie śmierci pałki używane przez polityków cały czas są w ruchu i trwa w najlepsze okładanie się nimi.
Staram się zrozumieć pretensje polityków Prawa i Sprawiedliwości. Zginął ich kolega, tylko dlatego, że miał nieszczęście przebywać w biurze poselskim. Ale czy rzeczywiście można kogokolwiek w świecie politycznym uczynić winnym tej zbrodni, wskazać palcem na jakieś środowisko? Moim zdaniem nie można. Odpowiedzialni za zabójstwo nie są bynajmniej, jak chciałby Jarosław Kaczyński, politycy PO. Silna jest pokusa uznania za głównego prowodyra agresji w polityce Janusza Palikota, który nieraz wszelkie przekraczał granice, choćby mówiąc o patroszeniu prezesa PiS. Palikota można uznać za destruktora standardów debaty publicznej, ale też uproszczeniem byłoby nazwanie go jedynym winnym polityki agresji i przełamywania norm kulturalnego dyskursu politycznego.
Czy zatem zasadne jest stwierdzenie o symetryczności odpowiedzialności za wyrażenia w Łodzi? Bo krytycy PiS już formułują zarzut, że partia Kaczyńskiego odpłacała pięknym za nadobne i w równym stopniu podgrzewała nastroje co Janusz Palikot. To też nie jest prawda. Huśtawki nienawiści bynajmniej nie rozhuśtał sam jeden Jarosław Kaczyński. Choć gdyby lider PiS trwał nadal w swojej retoryce z czasów własnej kampanii prezydenckiej, sam ogłosiłbym go dzisiaj autorem największej sanacji standardów w polskim życiu publicznym. Tak jednak się nie stało.
Chciałbym mocno powiedzieć: uważam, że za spust w biurze PiS pociągnął szaleniec, szukanie bezpośrednich winnych tragedii wśród polityków nie służy niczemu innemu jak budowaniu kolejnego spektaklu i nakręcaniu kolejnych emocji. Zaledwie pół roku temu, patrząc na lądujące kolejne samoloty z trumnami ofiar katastrofy w Smoleńsku, politycy od lewa do prawa gremialnie ogłaszali zakończenie wojny polsko-polskiej. Pół roku później z tych deklaracji został już chyba tylko popiół. Jeśli po Smoleńsku stracona została szansa na naprawienie stanu debaty publicznej, to uważam, że tym bardziej nie ma szans na jej poprawę po tragedii w Łodzi. Tym razem również nie będzie żadnego nowego otwarcia. Możemy teraz co najwyżej liczyć na większą odpowiedzialność za słowo, choć też nie oczekiwałbym przełomu.