Z rozmowy telefonicznej, która przykuwała uwagę połowy świata, raczej niewiele wynikło. Nic nie wskazuje na to, żebyśmy zbliżyli się do zawieszenia broni, a tym bardziej do zakończenia wojny na Ukrainie.
Po rozmowie Donald Trump w niedługim wpisie na portalu Truth Social ogłosił, że rozmowa przebiegła znakomicie, a Rosjanie i Ukraińcy zaraz usiądą do negocjacji, dogadają się. A jak już ta „katastrofalna krwawa łaźnia” się skończy, to USA i Rosja zabiorą się za handel na wielką skalę, co zaowocuje – dla Rosji – bogactwem i masą nowych miejsc pracy. A Ukraina też na tym bardzo skorzysta.
Nowością jest sugestia, że to Moskwa z Kijowem mają dogadywać się same, już najwyraźniej bez Amerykanów. Choć może z innym pośrednikiem, papieżem Leonem XIV, którego Trump wspomniał, lub prezydentem Turcji Recepem Tayyipem Erdoğanem (jego nie wspomniał).
Rosyjskie podsumowanie rozmowy. Nadal warunkiem wstępnym – rozwiązanie „pierwotnych przyczyn konfliktu”
Smutniejszy obraz wyłania się z tego, jak Rosjanie przedstawili efekty rozmów. Sam Putin, który prowadził rozmowę w niekonwencjonalny, a może nawet lekceważący sposób, przebywając w jej trakcie w szkole muzycznej w Soczi, a nie na Kremlu, wspomniał w krótkim wystąpieniu dla mediów, że jest gotów z Ukraińcami popracować nad memorandum w sprawie ewentualnego przyszłego porozumienia pokojowego.
Ale – to „ale” jest kluczowe - żeby do czegokolwiek doszło, rozwiązane muszą być „pierwotne przyczyny kryzysu”. Czyli to, czego Putin domaga się od przeszło trzech lat: wykluczenie możliwości wejścia Ukrainy do NATO, „neutralność” Kijowa, czyli uzależnienie od Moskwy. Przy takich warunkach wstępnych trudno oczekiwać porozumień.